Выбрать главу

Sta­tek za­szep­tał coś ci­cho.

— Tak. Nie wszy­scy. I wca­le nie tak chęt­nie. Ale nie­któ­rzy z nich spró­bo­wa­li. Z bólu, stra­chu albo roz­pa­czy. A byli bar­dzo po­tęż­ni. Ven­leg­go­wi mie­li swo­ją kaaf, byt ro­zum­ny, ale po­zba­wio­ny wła­sne­go ja, a Mocą prze­wyż­sza­ją­cy każ­de­go z na­szych bo­gów. Przy­naj­mniej do cza­su, aż za­bi­li­śmy więk­szość ven­leg­go­wi. Eh­lu­re­ho­wie ścią­gnę­li tu ar­te­fak­ty, któ­re na­zy­wa­li Księ­ga­mi Pa­mię­ci albo Księ­ga­mi Świa­ta, Afh­re­do­euynn w ich ję­zy­ku. Wie­le ta­kich rze­czy umie­ści­li na na­szych zie­miach i pró­bo­wa­li… roz­ło­żyć. Nie da się tego opi­sać, po­rucz­ni­ku. Afh­re­do­euynn mia­ło wy­ma­zać na­szą rze­czy­wi­stość i na­ło­żyć na nią tę ich. Z mia­sta­mi, lą­da­mi i mi­lio­na­mi ży­wych istot za­pi­sa­nych w tych Księ­gach. Na­wet nasi bo­go­wie nie pró­bo­wa­li po­jąć, jaka Po­tę­ga jest w sta­nie uczy­nić coś ta­kie­go. Nie byli w sta­nie znisz­czyć tych ar­te­fak­tów, mo­gli tyl­ko zmu­sić zie­mię, by je po­chło­nę­ła.

Zło­dziej po­pa­trzył na żoł­nie­rzy. Część z nich zer­ka­ła na nie­go jak na sza­leń­ca, część ga­pi­ła się w ki­kut drzew­ka z jed­ną ga­łąz­ką upar­cie pną­cą się w górę.

— Nie­chcia­ni przy­by­wa­li do nas przez po­nad sto lat. I przez po­nad wiek woj­na wy­pa­la­ła świat. Lecz, na dup­sko Pani Lodu, nie­waż­ne, kto ją za­czął, waż­ne, kto nie chciał za­koń­czyć. Nasi bo­go­wie dła­wi­li się Mocą pły­ną­cą z mo­dlitw mi­lio­nów prze­ra­żo­nych ata­kiem czci­cie­li i za­sma­ko­wa­li w niej. I na­wet gdy wier­nych uby­wa­ło, nie po­tra­fi­li prze­stać. Jak pi­jak ruj­nu­ją­cy wła­sny dom, byle tyl­ko po­cią­gnąć jesz­cze kil­ka ły­ków ta­nie­go wina. Aż wresz­cie po­ja­wi­ła się Po­tę­ga inna niż wszyst­kie, nie­zmie­rzo­na jak oce­an i bez­li­to­sna ni­czym sztorm. I na­gię­ła wolę wszyst­kich do swo­jej. Z resz­tek świa­tów Nie­chcia­nych, z tego, co ze sobą przy­nie­śli, stwo­rzo­no Mrok i ka­za­no im za nim za­miesz­kać, póki nasz świat nie od­zy­ska sił, nie wy­goi ran, by ci, któ­rzy chcą przy­być tu i żyć w po­ko­ju, mo­gli zna­leźć nowy dom.

Straż­ni­cy wy­mie­ni­li spoj­rze­nia.

— Ro­zu­miem wa­sze za­sko­cze­nie. Gdzież są więc ci pa­sia­ści lu­dzie, w ja­kim za­kąt­ku świa­ta miesz­ka­ją wo­jow­ni­cy, któ­rych zbro­ją jest ich wła­sna skó­ra? Ko­rzy­sta­jąc z tego, że Po­tę­ga, któ­ra za­koń­czy­ła Woj­ny Bo­gów, mil­cza­ła, oszu­ka­no ich. Po­sta­no­wio­no, że Mrok sta­nie się dla nich mu­rem nie do przej­ścia, póki nie wy­mrą. Zła­ma­no pak­ty i przy­się­gi. Więc te­raz — zło­dziej po­zwo­lił so­bie na naj­wred­niej­szy z uśmie­chów — ktoś wy­bił dziu­rę w Mro­ku i puka do na­szych drzwi. Że­la­znym bu­cio­rem.

Wy­pro­sto­wał się gwał­tow­nie i sta­nął przed żoł­nie­rza­mi. Przez chwi­lę wo­dził wzro­kiem po ogo­rza­łych twa­rzach.

— Prze­ka­zu­ję wam tę opo­wieść, żeby był ktoś oprócz mnie, kto ją zna. Opo­wiedz­cie lu­dziom, któ­rych da­rzy­cie za­ufa­niem, co tu wi­dzie­li­ście, opo­wiedz­cie o tych stwo­rach na dole i o tej kom­na­cie. O Drze­wie. I o Nie­chcia­nych, któ­rzy są dzieć­mi na­szych dzie­ci z za­mor­do­wa­nych przy­szło­ści tego świa­ta. O tych, któ­rych oszu­ka­no i zdra­dzo­no i któ­rzy te­raz wra­ca­ją. I — zło­dziej uśmiech­nął się bez śla­du we­so­ło­ści w oczach — nie ob­cho­dzą mnie ich krzyw­dy ani ich żą­dza ze­msty, w koń­cu sami za­czę­li z nami woj­nę. Ale mu­si­my wie­dzieć z kim wal­czy­my, bo już raz omal nas nie po­ko­na­li. Lecz opo­wia­daj­cie tę hi­sto­rię szep­tem, w pół­mro­ku, z dala od ka­pli­czek i świą­tyń, póki nie roz­prze­strze­ni się tak, by nikt już nie zdo­łał jej wy­rwać z ludz­kiej pa­mię­ci. Z po­cząt­ku nie będą wam wie­rzyć, będą się śmiać i kpić, ale wkrót­ce zro­zu­mie­ją, że każ­de z mar­twych ma­rzeń na­sze­go Drze­wa Świa­ta wła­śnie przy­cho­dzi, by sko­pać nam dupy.

Rudy ofi­cer uśmiech­nął się sze­ro­ko. I chy­ba szcze­rze.

— Czy ty wła­śnie pró­bu­jesz zro­bić z od­dzia­łu Gór­skiej Stra­ży ban­dę sza­lo­nych apo­sto­łów? Pro­ro­ków? Wiesz, ilu ta­kich włó­czy się po gó­rach?

— To nie­waż­ne, po­rucz­ni­ku. Ja sam mam wra­że­nie, że pe­wien drzew­ny bo­żek znów pró­bu­je mną krę­cić jak bącz­kiem. Wie­dza, któ­rą po­sia­dłem w cza­sie wę­drów­ki po Pół­no­cy i na tym stat­ku — Alt­sin wska­zał mapy na ścia­nach — uczy­ni­ła ze mnie naj­bar­dziej po­szu­ki­wa­ne­go szczu­ra w ka­na­łach. Od te­raz każ­dy bóg bę­dzie chciał się mnie po­zbyć, by w nad­cho­dzą­cych dniach móc znów ogło­sić świę­tą woj­nę z Nie­chcia­ny­mi. Je­śli do­wie­dzą się, a do­wie­dzą na pew­no, że by­li­ście ze mną na tym stat­ku, po­zbę­dą się i was. Więc wa­szą je­dy­ną szan­są bę­dzie roz­po­wszech­nie­nie tej opo­wie­ści, gdzie się da. Aż za­bi­ja­nie was, i mnie, stra­ci sens.

Nie na­sko­czy­li na nie­go ani nie ob­rzu­ci­li prze­kleń­stwa­mi, jak się spo­dzie­wał.

— Róż­nie może być, Żo­łądź, czy jak ci tam na imię.

— Zo­sta­nę przy Żo­łę­dziu, po­rucz­ni­ku. Wiem, naj­bliż­sze dni i mie­sią­ce za­po­wia­da­ją się cie­ka­wie.

— Co te­raz?

— Te­raz wy­sa­dzi­my was na brzeg. Noc­na Per­ła pod­pły­nie do lądu i sko­rzy­sta­cie z tej aher­skiej ło­dzi, by do­stać się tam su­chą nogą. Ale sza­man zo­sta­je.

— Co z nim zro­bisz?

— Och, nic złe­go. Naj­pierw na­mó­wię moją przy­ja­ciół­kę, by uwol­ni­ła jego du­cha, a po­tem przed­sta­wię mu pro­po­zy­cję. Za­baw­ną, jak są­dzę. I my­ślę, że nie do od­rzu­ce­nia.

Rozdział 45

Ock­nę­ła się, czu­jąc, że pły­nie. Ko­ły­sa­ła się ła­god­nie w ryt­mie, któ­ry nie mógł być ni­czym in­nym niż ryt­mem koń­skich kro­ków.

Ko­nie? Ja­kie ko­nie? Prze­cież ko­nie ucie­kły.

To było jak ude­rze­nie w splot sło­necz­ny. Zgię­ła się wpół, sia­da­jąc gwał­tow­nie w… w czymś, co oka­za­ło się płach­tą ma­te­ria­łu roz­pię­tą na żer­dziach mię­dzy koń­ski­mi grzbie­ta­mi.

Było ciem­no.

— Spo­koj­nie. — Sie­dzą­ca na wierz­chow­cu po le­wej stro­nie dziew­czy­na po­chy­li­ła ja­sną twarz i przyj­rza­ła jej się uważ­nie. — Jak się czu­jesz? Krwa­wisz?

De­ana pa­mię­ta­ła jej twarz. I imię. Ka­ile­an.

— Co?

— Mię­dzy no­ga­mi. Czy krwa­wisz? Dag mó­wi­ła, że jej bab­ka mó­wi­ła, że taki wstrząs może za­szko­dzić dziec­ku. I ka­za­ła cię o to spy­tać, jak tyl­ko się ock­niesz.