Выбрать главу

Lecz nie cho­dzi­ło wca­le ani o wło­sy, ani oczy, nos czy usta, ale o ca­łość, na jaką skła­da­ły się te rze­czy.

Naj­pięk­niej­szy koń w ta­bu­nie wca­le nie ma naj­dłuż­szych nóg, naj­buj­niej­sze­go ogo­na ani naj­bar­dziej ła­bę­dziej szyi.

Ma naj­lep­sze pro­por­cje.

Dziew­czyn­ka wie­dzia­ła, że nie za­po­mni tej twa­rzy. Ni­g­dy.

A po­tem do­tar­ło do niej, gdzie jest i co się wo­kół dzie­je.

Do­oko­ła roz­ło­ży­ła się ar­mia lu­dzi. Key’la wi­dzia­ła od­dzia­ły szer­mie­rzy ubra­nych od stóp do głów na bia­ło, w bia­łych ma­skach, dzier­żą­cych w dło­niach dłu­gie, wą­skie jak roż­ny klin­gi. Rów­nie bia­łe jak ich stro­je. Ką­tem oka, bo wciąż nie mo­gła ru­szyć gło­wą, uj­rza­ła od­dział jeźdź­ców na wierz­chow­cach, któ­re wy­glą­da­ły jak ko­nie ola­dro­wa­ne do bi­twy, ale skła­da­ją­ce się z płyt zbro­je były naj­wy­raź­niej czę­ścią ciał tych zwie­rząt. No i każ­de z nich było o dwie sto­py wyż­sze niż naj­po­tęż­niej­sze ko­nie Ver­dan­no.

Gru­pa wy­so­kich na osiem stóp wiel­ko­lu­dów o nie­bie­ska­wej skó­rze trzy­ma­ła w dło­niach ol­brzy­mie ku­sze. Ich łu­sko­wa­te zbro­je po­ły­ski­wa­ły zło­tem.

Po le­wej… Key’lę aż prze­szedł dreszcz, gdy uj­rza­ła set­ki sza­ro­skó­rych za­bój­ców sie­dzą­cych na za­krwa­wio­nej zie­mi i spo­koj­nie czysz­czą­cych broń.

Po pra­wej mia­ła ster­tę gła­zów, któ­re zo­sta­ły z ko­lum­ny, któ­ra…

Wspo­mnie­nia zwa­li­ły się na Key’lę, jak­by ta wła­śnie ster­ta ka­mie­ni spa­dła jej na gło­wę.

Va­ihi­ro­wie, Usta Zie­mi, Dwa Pal­ce, Ko­cyk…

Ko­cyk!

Mu­sia­ła wy­szep­tać to mi­mo­wol­nie, bo pięk­ność sie­dzą­ca na koń­skim grzbie­cie chrząk­nę­ła uprzej­mie.

— Wi­dzę, że pa­mięć ci wra­ca. Ka­na­loo jest tu­taj.

Ko­cyk wy­szedł zza wierz­chow­ca ko­bie­ty. Na brzu­chu i pier­si miał ban­da­że, rękę na tem­bla­ku. Ale jego twarz ja­śnia­ła ra­do­ścią i szczę­ściem.

Tyl­ko że nie pa­trzył na Key’lę. Pa­trzył na sie­dzą­cą na pan­cer­nej be­stii ko­bie­tę.

— Ka­na­loo ma jed­ną i tyl­ko jed­ną pa­nią. Przez całe ży­cie. Ale jest rów­nież bar­dzo by­strym i po­słusz­nym stwo­rze­niem — wy­ja­śni­ła czar­no­wło­sa. — Gdy do­wie­dzia­łam się, że jed­na z mo­ich Có­rek pla­nu­je uciecz­kę, pod­mie­ni­łam jej straż­ni­ka na ta­kie­go, któ­re­go wcze­śniej zwią­za­łam ze sobą. Przez cały czas więc był mój, na­wet gdy do­ra­stał ra­zem z nią. Po­tem ona spró­bo­wa­ła go za­bić, a jego i twój los splo­tły się w dziw­ny wę­zeł. Nie­mniej dzię­ku­ję, że go do mnie przy­pro­wa­dzi­łaś.

Ko­bie­ta mach­nę­ła ręką i Ko­cyk od­da­lił się po­słusz­nie, na­wet nie zer­ka­jąc na Key’lę. Dziew­czyn­ka pa­trzy­ła na to i czu­ła, jak­by ktoś wy­ry­wał jej du­szę z cia­ła.

— On jest mój — szep­nę­ła bez­rad­nie.

— Nie. — Pięk­ność na ko­niu po­sła­ła jej wy­ro­zu­mia­ły uśmiech. — On uda­wał, że jest twój. Naj­wy­raź­niej uznał, że to po­mo­że mu wró­cić do domu. A może też wzbu­dzi­łaś jego za­in­te­re­so­wa­nie? Jest mą­drzej­szy, niż my­ślisz.

— Prze­cież… ka­za­łam mu, by mnie za­bił, a on nie chciał. Pró­bo­wał za­bić sie­bie, le­d­wo mu prze­szko­dzi­łam.

— A jak dłu­go by prze­żył, gdy­by cię za­bił w środ­ku osa­dy va­ihi­rów?

— Skąd…

— Opo­wie­dział mi o tym. Wi­dzisz, jak mało wiesz o swo­im ka­na­loo? I rze­czy­wi­ście są­dzisz, że po­wstrzy­ma­ła­byś go, gdy­by na­praw­dę chciał za­koń­czyć wła­sne ży­cie?

Dziew­czyn­ka czu­ła, jak coś w niej umie­ra. Ko­cyk. Ko­cyk też był czę­ścią świa­ta, któ­ry ją zdra­dzał na każ­dym kro­ku.

— Wy­god­nie ci? — Czar­no­oka pięk­ność zda­wa­ła się nie za­uwa­żać tar­ga­ją­cych Key’lą emo­cji.

Nie. Nie było jej wy­god­nie. Mia­ła wra­że­nie, że wię­zy od­bie­ra­ją jej od­dech i za­raz zmiaż­dżą.

— Dla­cze­go mnie zwią­za­no?

Star­sza z ko­biet, któ­ra wciąż pod­trzy­my­wa­ła de­skę, żach­nę­ła się wy­raź­nie.

— Je­stem uzdro­wi­ciel­ką. To nie wię­zy. Opa­tru­nek. Szy­ja uszko­dzo­na.

— Nie martw się — sie­dzą­ca na wierz­chow­cu po­sła­ła jej uspo­ka­ja­ją­cy uśmiech — bę­dziesz zdro­wa. Ale te­raz mu­sisz się le­czyć. A za to, że uwol­ni­łaś boga va­ihi­rów i sta­łaś się ostrzem, któ­re sze­rzej roz­pru­ło Mrok, bar­dzo ci dzię­ku­ję.

Przy­po­mnia­ła so­bie czer­wo­ne­go ol­brzy­ma, któ­ry roz­ko­ły­sał zie­mię. Ni­g­dzie nie było po nim śla­du.

— Czy on umarł?

— Tho­weth? Nie. Po­ży­wił się du­sza­mi ty­się­cy swo­ich dzie­ci i uciekł. Nie są­dzę, by va­ihi­ro­wie pod­nie­śli się po czymś ta­kim, ale to na­wet le­piej. Nie byli ni­czym wię­cej niż ro­zum­ną bro­nią, stwo­rzo­ną na jed­nej z Ga­łę­zi przez dość głu­pią i aro­ganc­ką od­no­gę ludz­ko­ści. Ich czas po­wi­nien do­biec koń­ca całe wie­ki temu.

— Oni bro­ni­li świa­ta.

— Oni ni­cze­go nie bro­ni­li. Bez­myśl­nie wy­krwa­wia­li się w nie­po­trzeb­nej woj­nie, bo taka była ich na­tu­ra. I prze­szka­dza­li nam w ba­da­niu i od­kry­wa­niu ta­jem­nic Do­li­ny Żalu.

Key’la za­mknę­ła oczy, ale i tak zdra­dziec­kie łzy po­cie­kły jej po po­licz­kach. Kłam­stwo. Wszyst­ko, co po­wie­dzia­ła jej Usta Zie­mi, to kłam­stwo. Wy­ko­rzy­sta­ła ją i uży­ła tyl­ko po to, by uwol­nić swo­je­go boga.

Mam na­dzie­ję – po­my­śla­ła – że bo­la­ło, gdy po­że­rał two­ją du­szę.

— Za­bi­je­cie mnie? — za­py­ta­ła ci­cho, sama nie wie­dząc, na jaką od­po­wiedź li­czy.

Usły­sza­ła, jak wierz­cho­wiec czar­no­wło­sej się zbli­ża, a gdy otwo­rzy­ła oczy, ko­bie­ta sta­ła przed nią i uśmie­cha­ła się ła­god­nie.

— Je­steś czło­wie­kiem, ludz­kim dziec­kiem, na­wet je­śli po­cho­dzisz z bę­kar­ciej od­no­gi na­sze­go Drze­wa Świa­ta. A ja od ty­siąc­le­ci ro­bię wszyst­ko, by oca­lić każ­de z na­szych dzie­ci. Je­stem Mat­ką uchodź­ców zwa­nych Do­bry­mi Pa­na­mi. Prze­wo­dzę zdra­dzo­nym i oszu­ka­nym ucie­ki­nie­rom, któ­rych wszyst­kie ma­rze­nia zo­sta­ły za­mor­do­wa­ne. My nie za­bi­ja­my ludz­kich dzie­ci, nie wy­ko­rzy­stu­je­my ich jako bro­ni, tyl­ko wal­czy­my o każ­de z nich z ca­łych sił. Je­steś już bez­piecz­na. Va­ihi­ro­wie roz­pro­szy­li się, ogar­nię­ci sza­łem, be­stie z Do­li­ny się po­cho­wa­ły, prze­ra­żo­ne uwol­nie­niem Tho­we­tha. Przy­by­łam tu z mo­imi woj­ska­mi, by spraw­dzić, co to za za­mie­sza­nie wstrzą­sa Do­li­ną Żalu. Szli­śmy za hor­dą czwo­ro­rę­kich i wi­dzie­li­śmy, co zro­bi­łaś.

Mu­snę­ła po­li­czek dziew­czyn­ki, a ta po­czu­ła, jak pod wpły­wem tego do­ty­ku coś w niej pęka.

— Prze… prze­pra­szam — za­łka­ła.

— Nie prze­pra­szaj. Mó­wi­łam ci już. Do­brze się sta­ło. Prze­ła­ma­łaś im­pas, w któ­rym tkwi­li­śmy tu od wie­lu lat. Ale te­raz mu­si­my ucie­kać. Jest nas za mało, by się obro­nić, gdy be­stie z do­li­ny otrzą­sną się z szo­ku. Mo­żesz za­snąć.