Choć musiała przyznać, że moc nowo narodzonego bytu zaskoczyła nawet ją. Tym potężniej uderzył w nią Pan Ognia i tym silniej zareagowało ukryte w lesie bezimienne Uroczysko.
Bogowie Uzurpatorów własnymi rękami zniszczyli to, czego strzegli od trzech i pół tysiąca lat.
Jedynie uwolnienie Thowetha było prawdziwą niespodzianką, nawet jeśli miała zamiar zrobić to osobiście. Dlatego w tej samej chwili, gdy armie po drugiej stronie Mroku stanęły do bitwy, zebrała własne wojska i ruszyła ku uwięzionemu bożkowi. Plan zakładał, że skondensowana wściekłość czwororękiego boga uderzy w Dolinę, a tym samym, niejako od spodu, we wszystkie Uroczyska, powiększając rozdarcie. Ale zamiast przebijać się przez hordy potworów, szli tylko śladami rzezi dokonanej przez vaihirów.
Kazała przyspieszać marsz, przepełniona złymi przeczuciami. Czwororęcy nie zjednoczyli się i nie używali Mocy od stuleci, odkąd stracili kontakt z własnym bogiem. Co się właściwie działo? Dlaczego nagle nabrali takiego wigoru?
Ponownie spojrzała na dziewczynkę. Spała. Taka drobna i krucha. To ona omal nie stała się ana’bogiem w trakcie pierwszej próby. Nie udało się, lecz w jakiś sposób tysiące duchów wciąż kręciło się wokół niej. Czyżby była…
Sak Xendower podbiegł do wierzchowca.
— Rozkazy wydane, Matko.
— Dobrze.
Zawahał się na mgnienie oka, rzecz niezwykła jak na niego.
— Gdy byłem głęboko w kalhh, pomyślałem, czy nie lepiej byłoby się pozbyć tego dziecka…. Widzieliśmy, co potrafi.
Pozwoliła sobie na lekki uśmieszek. Taka konkluzja była niemal wpisana w jego linię hodowli.
— Jej Moc jest spora, ale nie przytłaczająca.
— Jednakże…
— Załóż uon-kalhh — poleciła.
Bez słowa przykleił maskę do twarzy i nim zrobił kilka kroków, zmieniło się w nim wszystko, nawet sposób, w jaki stawiał stopy. Uon-kalhh było dziedzictwem cywilizacji jednej z Gałęzi, zawierało pamięć ruchową, umiejętności i cienie wspomnień kilkudziesięciu jego poprzednich właścicieli z linii hodowlanej Xendowerów. Gdy Sak się zestarzeje albo zginie, maska będzie zwierać również jego cząstkę. W tej chwili, oprócz własnych imponujących talentów do walki, dowódca Białej Gwardii posiadał także umiejętności wszystkich swoich przodków.
I dlatego przemawiała teraz do nich wszystkich, bo istniała realna szansa, że ta mała jest najważniejszą osobą na świecie, a Sak Xendower nie mógł mieć co do tego żadnych wątpliwości.
— Ta suka, która odebrała nam zwycięstwo, zwana Baelta’Mathran, nie istnieje jeszcze w tej linii czasu. Ale niewykluczone, że właśnie na nią patrzymy.
Jeden z mieczy wojownika wyskoczył z pochwy tak szybko, jakby zmaterializował mu się w dłoni.
— Chcesz ją zabić? Doprowadzić do złamania kolejnej linii czasu i odcięcia ostatniej Gałęzi z Drzewa Ludzkości? Jeśli to ona i teraz zginie, nikt nie powstrzyma rzezi sprzed trzech i pół tysiąca lat. Wygrywaliśmy, lecz czy mielibyśmy dość sił, by wzrosnąć na popiołach po zwycięstwie? Czy też skonalibyśmy pod niebem pełnym dymów? Gdybym miała pewność, że zabicie tej tak zwanej Pramatki zagwarantuje nam wygraną, nie wahałabym się ani chwili, nawet jeśli oznaczałoby to, że oboje zostaniemy na płonącej Gałęzi, patrząc, jak się rozpada.
— Dla przyszłości — zadudnił Sak spod maski.
— Dla przyszłości — powtórzyła. — Muszę mieć pewność, zanim podejmę w jej sprawie jakieś kroki.
— Kanayoness będzie chciała ją zabić — rzucił imieniem, które nadal jej ciążyło.
— A ja bardzo chcę ujrzeć moją córkę w domu. Ty swoją zapewne też. Więc jakiś pożytek z tego zwierzątka będziemy mieli. Tak czy inaczej.
Epilog 2
Yatech stał w oknie i patrzył, jak szary pył zasnuwa miasto. Zewsząd słychać było bicie dzwonów, walenie w gongi i dęcie w trąby, zależnie od tego, jak w danej świątyni wzywano na pomoc własnego boga.
Bogowie tu nie pomogą, pomyślał.
Przypomniał sobie te fragmenty legend Issaram, które mówiły o końcu świata opłakanym szarymi łzami.
Ponkee-Laa wrzało od samego rana, gdy na południowym horyzoncie ukazała się chmura pyłu. Szkarłatne Wzgórza – odmieniano tę nazwę we wszystkich językach używanych w mieście – Szkarłatne Wzgórza wybuchły. A wraz z nimi zginęli zapewne wszyscy żyjący tam poszukiwacze tajemnic i łowcy potworów.
Nie dbał o to.
Jakiś czas później wiatr z południa przygnał nad metropolię dym i miasto oszalało ze strachu.
O to też nie dbał.
Ubrał się spokojnie, bez pośpiechu. Koniec świata końcem świata, ale to jeszcze nie powód, by biegać w rozpiętych spodniach.
Założył pas z mieczami i wyszedł z pokoju, po czym skierował się do sąsiedniego budynku. Była to speluna rządzona przez podejrzaną bandę należącą ponoć do potężnej Ligi Czapki. Żyjąc w tym mieście od tak długiego czasu, natykał się na tę nazwę tu i tam. W spelunie tej, za odpowiednią opłatą, można było palić, żuć, pić lub jeść rzeczy, które zabierały człowieka w bardzo daleką podróż.
Stróżujący przy drzwiach zbir poznał go z daleka i lekko się kłaniając, wpuścił do środka. Odkąd Yatech przyciął mu jedno ucho, nie dyskutował już nad jego prawem do odwiedzania tej nory.
Wojownik zszedł do piwnicy, jak każdego dnia starając się nie wdepnąć w plamy rzygowin i szczyn. I jak co dnia kopniakiem otworzył ostatnie drzwi.
Iavva powitała go jasnookim spojrzeniem. Od chwili, gdy okaleczyła kilku bandziorów, którzy zbyt intensywnie przystawiali się do Kanayoness, dziewczyny miały spokój. Yatech odwiedzał je co dnia, przynosząc kolejne flaszki gorzałki i sprawdzając, czy wszystko w porządku. Odkąd Mała Kana wróciła ze Świątyni Reagwyra, nie wychodziła z tej nory.
Pochylił się i sprawdził, czy oddycha. Cuchnęła paskudnie. A potem zrobił coś, na co Iavva pozwoliłaby tylko jemu: podniósł leżącą bez ruchu Kanayoness ze śmierdzącego siennika i zarzucił sobie na ramię.