Выбрать главу

Im­pe­ra­tor pod­szedł do ka­mien­nej mapy od za­cho­du i do­tknął jej kil­ka cali na po­łu­dnie od uj­ścia El­ha­ran.

— Wi­dzisz? Tu­taj są Szkar­łat­ne Wzgó­rza, mię­dzy Ko­na­we­ra­mi a Pon­kee-Laa. — Wszedł na­gle na pła­sko­rzeź­bę i kil­ko­ma za­ma­szy­sty­mi kro­ka­mi zbli­żył się do jej cen­trum. — Tu­taj Wen­der­ladz­kie Ba­gno. Na­sze wła­sne, wiel­kie Uro­czy­sko.

Gen­trell z otwar­ty­mi usta­mi wpa­try­wał się w naj­po­tęż­niej­sze­go czło­wie­ka Im­pe­rium dep­czą­ce­go je­den z jego naj­wspa­nial­szych skar­bów. Tym­cza­sem Kre­gan-ber-Ar­lens prze­szedł na ukos przez Wiel­kie Ste­py i za­trzy­mał się za pół­noc­no-wschod­nim krań­cem Wy­ży­ny Ly­the­rań­skiej.

— A tu Len­netr Owerth, Upa­dek Ower­tha. Uro­czy­sko mało zna­ne, bo na­wet se-koh­landz­cy Źre­bia­rze nie­chęt­nie za­pusz­cza­ją się w jego oko­li­ce. Ale rów­nie wiel­kie jak dwa po­przed­nie. A może na­wet więk­sze. W tej chwi­li znaj­du­je się na po­gra­ni­czu ziem Sah­ren­dey. Nie wie­my jesz­cze, czy za­ob­ser­wo­wa­no w jego oko­li­cy ja­kieś dziw­ne zda­rze­nia, choć — ce­sarz skrzy­wił się, jak­by roz­bo­lał go ząb — zde­fi­nio­wa­nie dziw­nych wy­da­rzeń w po­bli­żu Uro­czy­ska może być trud­ne. Gen­trell, zaj­miesz się tym. Twój czło­wiek, ten cały Ek­ken­hard, jest już prze­cież na miej­scu.

Obaj jed­no­cze­śnie zer­k­nę­li na Sukę, ale Eu­se­we­nia ski­nę­ła tyl­ko gło­wą, jak­by wła­śnie nie ogra­ni­czo­no jej kom­pe­ten­cji.

— Tu­taj z ko­lei — trzcin­ka trzy­ma­na przez Im­pe­ra­to­ra po­now­nie stuk­nę­ła w wo­zac­ką wy­ży­nę — na pew­no dzia­ły się dziw­ne rze­czy. Zgro­ma­dze­nie ple­mien­nych du­chów, do któ­re­go ni­g­dy nie do­szło­by na na­szych zie­miach, choć­by dla­te­go że prę­dzej wy­bi­li­by­śmy Sah­ren­dey do nogi, niż po­zwo­li­li im cią­gnąć za sobą taką ar­mię dusz. Klę­ska Yawe­ny­ra. Rze­ko­me ob­ja­wie­nie woli Laal Sza­ro­wło­sej, o któ­rym znów nasi ka­pła­ni nic nie wie­dzą. Do tego Key’la Ka­le­venh, cór­ka And‘ewer­sa Ka­le­venh, któ­rej cu­dow­ne oca­le­nie zmie­ni­ło układ sił na Wiel­kich Ste­pach. Chcę wie­dzieć, gdzie ona jest i co robi. Albo do­kład­niej, w czy­ich zna­la­zła się rę­kach i kto może ją wy­ko­rzy­stać do wła­snych ce­lów. Bo w to, że umar­ła, nie wie­rzę.

Rozdział 5

Dwa Pal­ce po­de­rwał dol­ne dło­nie w górę, ale Ko­cyk był szyb­szy. Jak za­wsze. Pac­nął jego wiel­kie łapy swo­imi dłoń­mi, tą zwy­kłą i tą uzbro­jo­ną w mor­der­czą kon­struk­cję z dru­tów i pier­ście­ni, za­nim ol­brzym zdą­żył cof­nąć swo­je. Key’li za to uda­ło się unik­nąć ata­ku gór­nych rąk ol­brzy­ma.

Za­śmia­li się, całą trój­ką, a Dwa Pal­ce, mimo że prze­grał czwar­ty raz z rzę­du, śmiał się naj­gło­śniej z nich. Pa­mię­ta­ła, jak prze­ra­ził ją ten śmiech, gdy usły­sza­ła go po raz pierw­szy: ba­so­we po­hu­ki­wa­nie, me­ta­licz­ne i skrze­czą­ce, jak­by żaba wzy­wa­ła po­mo­cy z głę­bi mie­dzia­ne­go sa­ga­na.

Jed­nak w cią­gu ostat­nich dni bez słoń­ca i nocy, bez gwiazd na nie­bie, po­ko­cha­ła ten dźwięk, bo ko­ja­rzył jej się z bez­pie­czeń­stwem i spo­ko­jem. Gdy Dwa Pal­ce się śmiał, wszyst­ko było w po­rząd­ku, świat sta­wał się mniej obcy i prze­ra­ża­ją­cy. Gdy Dwa Pal­ce się śmiał, śmia­ła się na­wet zie­mia pod jego sto­pa­mi.

Ko­cyk śmiał się po swo­je­mu. Ma­chał dłoń­mi, jak­by kla­skał, ale ude­rza­ły o sie­bie tyl­ko czub­ki jego pal­ców. Zgrzy­tli­wy dźwięk, gdy żywe cia­ło sty­ka­ło się z me­ta­lo­wy­mi na­parst­ka­mi za­koń­czo­ny­mi pa­zu­ra­mi, mógł­by bu­dzić nie­po­kój, gdy­by oczy chło­pa­ka nie błysz­cza­ły ra­do­śnie. To też ko­cha­ła. Te chwi­le, gdy jego twarz tra­ci­ła swój zwy­kły, na wpół dzi­ki, na wpół czuj­ny wy­gląd i śmia­ła się do niej.

Pra­wie moż­na było za­po­mnieć, kim na­praw­dę jest.

Przez mgnie­nie oka za­sta­na­wia­ła się, co jej ro­dzi­na po­my­śla­ła­by, gdy­by te­raz zo­ba­czy­ła całą ich trój­kę. Key’lę, opar­tą ple­ca­mi o ka­mień, na któ­rym sie­dzi pół­na­gi chło­piec z szo­pą ciem­nych wło­sów zwią­za­nych na czub­ku gło­wy w nie­sfor­ną kit­kę, i klę­czą­ce­go przed nimi ol­brzy­ma, któ­re­go każ­da z czte­rech rąk była grub­sza niż jej noga. Ol­brzy­ma z dziw­ną twa­rzą, ze spłasz­czo­nym no­sem, sze­ro­ko roz­sta­wio­ny­mi żół­ty­mi oczy­ma i mo­car­ny­mi szczę­ka­mi, w któ­rych, gdy się śmiał, błysz­cza­ły po­tęż­ne kły. Ol­brzy­ma, któ­ry miał po­nad osiem stóp wzro­stu, co nie rzu­ca­ło się w oczy, kie­dy klę­czał i grał z nimi w łap­ki, uczci­wie, czte­ry dło­nie na czte­ry, ale gdy wsta­wał, wy­glą­dał przy nich jak gi­gant z le­gend sto­ją­cy mię­dzy kar­ła­mi. I nie był wca­le chu­dy i wą­tły, jak wie­lu wy­so­kich lu­dzi, o nie, bary szer­sze niż jej oj­ciec i wę­zły mię­śni na na­gich ra­mio­nach wska­zy­wa­ły na jego nie­po­spo­li­tą siłę.

Czy oj­ciec i bra­cia rzu­ci­li­by się na nie­go z to­po­ra­mi i sza­bla­mi? Za­pew­ne. I to za­nim zdo­ła­ła­by im krzyk­nąć, by scho­wa­li broń. Że to nie be­stia ani stwór Mro­ku, tyl­ko va­ihir. Ona była czło­wie­kiem, Ko­cyk, przy­naj­mniej dla niej, też, a Dwa Pal­ce był va­ihi­rem. To prze­cież nic nie­zwy­kłe­go w tym miej­scu, pod nie­bem, któ­re nie zmie­nia­ło bar­wy, na zie­mi peł­nej czar­nych, błysz­czą­cych skał.

Tu nie dzi­wi­ło jej już nic.

Oca­la­ła dzię­ki Ko­cy­ko­wi. So­bie tyl­ko zna­nym spo­so­bem prze­niósł Key’lę tu­taj, za­bie­ra­jąc z pło­ną­ce­go wozu, gdzie du­chy ka­to­wa­ły ją ob­ra­za­mi rze­zi wprost z pola bi­twy. Pła­ka­ła po­tem, gdy mi­nę­ło pierw­sze oszo­ło­mie­nie, szlo­cha­ła dłu­go i moc­no, wy­pła­ku­jąc ból i po­czu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści. Była już u ro­dzi­ny! Żoł­nie­rze zdję­li ją z ha­ków, a ta dziw­na ko­bie­ta, któ­ra oka­za­ła się jed­nym z rze­ko­mo za­mor­do­wa­nych wo­zac­kich dzie­ci-za­kład­ni­ków, przy­wio­zła ją pro­sto do obo­zu. Pa­mię­ta­ła do­tyk oj­cow­skich rąk, nie­zgrab­nych w czu­ło­ści, gdy trzy­ma­ły ją i tu­li­ły, jak­by była szkla­ną fi­gur­ką. To nie tak mia­ło być! Zu­peł­nie nie tak! Od­rzu­ci­ła du­chy, któ­re ci­snę­ły się do niej ze wszyst­kich stron, ale nie chcia­ła tra­fić w to dziw­ne i prze­ra­ża­ją­ce miej­sce.

Chło­piec o czar­nych wło­sach nie re­ago­wał na jej płacz, ale też jej nie po­pę­dzał. Po­zwo­lił, by z łza­mi wy­pły­nę­ły z niej po­czu­cie krzyw­dy, żal i strach. A gdy skoń­czy­ła szlo­chać, gdy znów obu­dzi­ła się w niej ciem­na, upar­ta ver­dań­ska duma, ob­jął ją i po­kle­pał po ple­cach, jak­by chciał po­wie­dzieć, że wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Pra­wie mu uwie­rzy­ła.

Póź­niej dbał o nią i opie­ko­wał się. Znaj­do­wał wodę wśród czar­nych skał i schro­nie­nie na czas snu, a kie­dy mia­ła ata­ki go­rącz­ki – przy­tu­lał moc­no. To dla­te­go na­zwa­ła go Ko­cy­kiem. Ale nie umiał lub nie mógł zdo­być je­dze­nia, więc od­kąd tu przy­by­li – gło­do­wa­li, a jej rany na­pu­chły i bo­la­ły co­raz bar­dziej.