Выбрать главу

Dwa Pal­ce prze­stał się śmiać i wstał. Jak­by za­wi­sła nad nimi góra.

— Idzie­my, Sła­ba Jed­na. Pora ru­szać.

Sła­ba Jed­na. Ta­kie nada­li jej imię, bo każ­da isto­ta po­win­na mieć imię, któ­re ją okre­śla. I to imię skła­da­ją­ce się z dwóch słów, bo jed­nym sło­wem na­zy­wa się rze­czy, zwie­rzę­ta albo inne stwo­rze­nia. Key’la? Na­wet ona nie wie­dzia­ła, co to wła­ści­wie zna­czy. Za to zna­cze­nie jej no­we­go imie­nia wy­da­wa­ło się oczy­wi­ste: była sła­ba, nikt nie za­prze­czy, i była sama, gdy ją zna­leź­li. Przy­naj­mniej w oczach va­ihi­rów. Bo Ko­cyk nie li­czył się jako oso­ba. Gdy­by nie oko­licz­no­ści, w ja­kich się spo­tka­li, naj­pew­niej za­bi­li­by go bez wa­ha­nia, roz­po­zna­jąc w pa­ję­czej rę­ka­wi­cy, któ­rą na­zy­wa­li a’san­werh, i sza­rym mie­czu, któ­rym wal­czył, ozna­ki przy­na­leż­no­ści do ko­goś, kogo na­zy­wa­li Kró­lo­wą Do­brych Pa­nów.

A Do­brzy Pa­no­wie nie mie­li wśród va­ihi­rów przy­ja­ciół.

Ale po­zna­li się w cza­sie wal­ki, krót­kie­go, sza­lo­ne­go star­cia, gdy kil­ku czwo­ro­rę­kich zo­sta­ło za­ata­ko­wa­nych przez od­dział oko­ło dwu­dzie­stu wo­jow­ni­ków w sza­ro­ściach. Roz­po­zna­ła na­past­ni­ków od razu, po twa­rzach jak wy­ku­tych w ka­mie­niu, po sza­rych wło­sach, sza­rych brwiach i sza­rych spoj­rze­niach. Tacy sami pró­bo­wa­li za­bić ją w gó­rach, wie­le mie­się­cy temu.

Wal­ka była krót­ka i bru­tal­na. Key’la ob­ser­wo­wa­ła ją ukry­ta za ka­mie­niem, bo ży­cie na po­gra­ni­czu na­uczy­ło ją, że gdy w po­wie­trzu śmi­ga stal, to małe dziew­czyn­ki kry­ją się, gdzie się da, a poza tym była zbyt sła­ba i obo­la­ła, by co­kol­wiek zro­bić. I choć nie wie­dzia­ła, komu ma ży­czyć zwy­cię­stwa, a czwo­ro­rę­cy prze­ra­ża­li ją nie mniej niż Sza­rzy, od razu wie­dzia­ła, że to oni wła­śnie mają kło­po­ty. W pierw­szym ata­ku pa­dło ich dwóch, a po­zo­sta­ła czwór­ka nie zdo­ła­ła na­wet usta­wić się do sie­bie ple­ca­mi. Każ­dy wal­czył sam z co naj­mniej piąt­ką na­past­ni­ków.

Raz w ży­ciu wi­dzia­ła, jak do Li­th­rew przy­je­cha­ła wę­drow­na gru­pa ku­gla­rzy, a głów­ną atrak­cją ich przed­sta­wie­nia mia­ło być szczu­cie niedź­wie­dzia. Niedź­wiedź był sta­ry, nie mógł już tań­czyć ani sta­wać na becz­ce, więc ak­to­rzy po­sta­no­wi­li dać ostat­nie przed­sta­wie­nie z jego udzia­łem. Wy­na­ję­li sfo­rę psów, ogro­dzi­li ka­wa­łek te­re­nu za mia­stecz­kiem i ogło­si­li „wiel­ką atrak­cję”. Oglą­dać wal­kę przy­je­cha­ło na­wet kil­ku oko­licz­nych szlach­ci­ców. Pa­mię­ta­ła, że sie­dzia­ła na ra­mio­nach ojca i pa­trzy­ła, jak zmę­czo­ny, po­si­wia­ły zwierz ostat­ni raz pod­ry­wa się na tyl­ne łapy i opę­dza od szyb­kich, roz­ju­szo­nych za­pa­chem krwi psów. Było jej tak żal niedź­wie­dzia, że przez więk­szość przed­sta­wie­nia mia­ła za­mknię­te oczy.

A oni wła­śnie tak wy­glą­da­li. Te wiel­kie stwo­rze­nia, któ­rych na­zwy jesz­cze wte­dy nie zna­ła. Jak niedź­wie­dzie oto­czo­ne przez sfo­rę po­so­kow­ców.

Wal­czy­li dziel­nie, dwo­ma, trze­ma lub czte­re­ma ostrza­mi, ale choć każ­dy z nich był wyż­szy o sto­pę lub dwie od ata­ku­ją­cych, prze­gry­wa­li. Bo Sza­rzy byli szyb­cy, zwin­ni i bez­względ­ni. I wal­czy­li jak psy. Do­ska­ki­wa­li i szar­pa­li, sta­ra­li się zajść ofia­rę od tyłu, ra­ni­li, kie­dy tyl­ko się dało. Uży­wa­li włócz­ni o ostrzach z sza­re­go me­ta­lu, dłu­gich mie­czy i noży. Cię­li i kłu­li ata­ko­wa­nych po no­gach, pró­bo­wa­li pod­ci­nać ścię­gna i przede wszyst­kim prze­wró­cić ich na zie­mię.

Jak sfo­ra ata­ku­ją­ca niedź­wie­dzia.

Gdy pierw­szy z po­zo­sta­łej czwór­ki ol­brzy­mów opadł na ko­la­na, Key’la wska­za­ła Ko­cy­ko­wi wal­czą­cych i po­wie­dzia­ła:

— Po­móż im.

Do dziś dzię­ko­wa­ła Pani Koni, że zro­zu­miał, o któ­rych „ich” cho­dzi­ło. A może po pro­stu pa­mię­tał Sza­rych z gór?

Nie­waż­ne.

Za­ata­ko­wał tych, któ­rych miał za­ata­ko­wać.

Sko­czył mię­dzy wal­czą­cych, na po­moc po­wa­lo­ne­mu ol­brzy­mo­wi, a jego sza­re ostrze i pa­zu­ry za­bar­wi­ły się czer­wie­nią, za­nim dziew­czyn­ka zdą­ży­ła mru­gnąć.

Le­d­wo mo­gła na­dą­żyć za nim wzro­kiem.

Był bla­dą śmier­cią krą­żą­cą po polu bi­twy, a tam, gdzie prze­szedł, cia­ła w sza­ro­ściach pa­da­ły na zie­mię. Dwóch pierw­szych za­bił jed­no­cze­śnie, jed­ne­go ude­rza­jąc pa­zu­rza­stą dło­nią w krę­go­słup, dru­gie­mu od­rą­bu­jąc obie ręce trzy­ma­ją­ce włócz­nię. I tą samą włócz­nią, zła­pa­ną nie wie­dzieć jak i kie­dy, za­bił na­stęp­ne­go Sza­re­go, trze­cie­go, nie, czwar­te­go, bo trze­ci prze­wra­cał się wła­śnie, tra­fio­ny krót­kim mie­czem, któ­ry chło­piec zo­sta­wił w jego trze­wiach.

Na drzew­cu włócz­ni wciąż za­ci­ska­ły się dło­nie.

Ostat­ni z piąt­ki ata­ku­ją­cych zgi­nął od cio­su cze­goś w ro­dza­ju że­la­znej ma­czu­gi trzy­ma­nej w dwóch pra­wych rę­kach va­ihi­ra. Po tym cio­sie po­wa­lo­ny na ko­la­na czwo­ro­rę­ki ol­brzym pod­niósł się na­tych­miast, a jego ludz­ko-zwie­rzę­ca twarz mia­ła pra­wie za­baw­ny wy­raz zdu­mie­nia.

Tak po­zna­li Dwa Pal­ce.

Póź­niej wal­ka prze­bie­gła szyb­ko. Dwa Pal­ce i Ko­cyk za­ata­ko­wa­li po­zo­sta­łych Sza­rych, zwią­za­nych wal­ką z resz­tą ol­brzy­mów. Za­bi­li dwóch, po­tem jesz­cze dwóch, za­nim resz­ta zdą­ży­ła się zo­rien­to­wać, że losy po­tycz­ki się od­wró­ci­ły. Na­gle było czte­rech va­ihi­rów i mil­czą­ca, ciem­no­wło­sa śmierć prze­ciw mniej niż tu­zi­no­wi na­past­ni­ków.

Ostat­nie star­cie kosz­to­wa­ło ich ży­cie jesz­cze jed­ne­go ol­brzy­ma, bo Sza­rzy na wy­da­ny sy­czą­cym gło­sem roz­kaz rzu­ci­li się wszy­scy na jed­ne­go z nich. Nie pró­bo­wa­li ucie­kać, roz­pro­szyć się, ra­to­wać ży­cia. Chcie­li tyl­ko za­bi­jać i uda­ło im się to, bo naj­mniej­szy z va­ihi­rów zgi­nął, nim jego to­wa­rzy­sze wy­bi­li resz­tę za­bój­ców.

Cała wal­ka od­by­wa­ła się w ci­szy. Z wy­jąt­kiem tego ostat­nie­go okrzy­ku ani Sza­rzy, ani czwo­ro­rę­cy nie wy­da­wa­li z sie­bie żad­nych dźwię­ków. Żad­nych prze­kleństw, ję­ków, okrzy­ków bólu, bła­gań, bo­jo­wych wrza­sków. Tyl­ko głu­chy szczęk bro­ni i przy­spie­szo­ne od­de­chy.

Ko­cyk ide­al­nie pa­so­wał do tego pola bi­twy.

Oto­czy­li go po wal­ce. Trzech wiel­ko­lu­dów z za dużą licz­bą rąk utwo­rzy­ło luź­ny krąg wo­kół chu­de­go chłop­ca, któ­ry się­gał każ­de­mu z nich le­d­wie do brzu­cha. Jak­by trzy niedź­wie­dzie sta­nę­ły nad ła­si­cą.

Wa­ha­li się, a coś w spo­so­bie, w jaki trzy­ma­li broń i pa­trzy­li w dół, mó­wi­ło jej, że chcą go za­bić. Byli jed­nak za­sko­cze­ni, może na­wet zdu­mie­ni, i to zdu­mie­nie spo­wo­do­wa­ło, że nie zro­bi­li tego od razu.

Bez Ko­cy­ka nie mia­ła naj­mniej­szych szans na prze­ży­cie. Wy­szła więc zza ka­mie­nia i ru­szy­ła chwiej­nie w ich stro­nę, było jej już wszyst­ko jed­no – za­bi­ją ich obo­je czy oca­lą. By­le­by tyl­ko nie zo­sta­ła tu sama na śmierć.