Jej widok zdziwił ich chyba bardziej niż widok Kocyka. Najbliższy olbrzym zamrugał i obnażył zęby, później dopiero nauczyła się rozpoznawać ten grymas jako wyraz najwyższego zaskoczenia, po czym machnął w jej stronę szeroką szablą.
Kocyk znalazł się między nimi, zanim zdążyła otworzyć usta. Westchnęła, podeszła do chłopca od tyłu i objęła go mocno.
— Dość, Kocyku. Dość. Nie będziemy z nimi walczyć. Widziałam już dość zabijania jak na jeden dzień. Właściwie widziałam już dość zabijania jak na jedno życie.
Zmiękł pod jej dotykiem, rozluźnił się, jego zlepione krwią pazury opadły ku ziemi. Obróciła go łagodnie twarzą do siebie, przytuliła.
— Zamknij oczy — poprosiła, nadal nie wiedząc, czy ją rozumie. — Zamknij jak ja.
Chwila minęła, nim poczuła delikatne dotknięcie na twarzy. Palec, gruby niemal jak jej trzy, wodził chwilę po jej czole, brwiach, musnął nos i policzki. Ten sam palec uniósł jej górną wargę, przejechał po zębach. Poczuła ciepły oddech, ktoś obwąchiwał jej włosy, później ramiona.
Cios nie nadchodził. Przestraszyła się, że gdy otworzy oczy, olbrzymów nie będzie, że porzucą ich na śmierć z głodu.
— Słaba. Słaba patrzy.
Meekh. Język Imperium, w którym się wychowała. Zdumienie przeważyło nad strachem, więc otworzyła oczy, napotykając spojrzenie żółtych ślepi ledwo kilka cali od jej twarzy.
— Słaba rozumie? Rozumie mnie?
— Tak. Rozumiem.
Stwór uśmiechnął się. Bardzo po ludzku i bardzo przerażająco.
— Słaba rozumie — potwierdził.
A potem dotknął swojego czoła.
— Ja Omuli-rech. Dwa Palce po twojemu. Ty?
— Key’la… jestem Key’la.
— Co to znaczy?
Zaskoczył ją. Po raz pierwszy, ale nie ostatni.
— Nic. To imię.
Pokiwał głową, chyba rozbawiony.
— Imię musi coś znaczyć. Nie może być dźwiękiem jak kamień albo patyk. Inaczej bóg cię nie odnajdzie, gdy się uwolni. Pomyśli, że kamień i ty to jedno i weźmie sobie kamień. — Wpatrywał się w nią intensywnie. — Ty jedna. Ty słaba. Ty Słaba Jedna. Po naszemu to będzie Sauri-noi. Słaba Jedna.
Tak dostała nowe imię. Vaihirowie w ten sposób załatwiali wszystkie sprawy. Szybko i bez zbędnych ceregieli. Dwa Palce, Czarny Biały, Kubek Wody, Słaba Jedna. Kocyk nie dostał prawdziwego imienia, z powodów, których do końca nie rozumiała, ale nie został również zabity, za co czuła wdzięczność. Czwororęcy uznali, że jest w jakiś sposób z nią związany, a skoro tak, to byleby trzymał się w pobliżu Key’li, pozwolą mu żyć.
Ich pragmatyzm był bardzo bliski temu, jaki poznała i nauczyła się cenić, żyjąc na pograniczu.
Tak przynajmniej myślała w pierwszych dniach wspólnej wędrówki z vaihirami.
Bez problemu nauczyła się ich rozróżniać. Dwa Palce był najniższy z nich, za to najszerszy w barach, i jako jedyny używał broni przypominających żelazne pręty nabijane guzami. Jego włosy miały barwę ciemnego miodu, a oczy podżółtków, jej ulubionych kwiatów. Czarny Biały nosił, zgodnie ze swoim imieniem, tylko te barwy, nawet ostrza jego czterech szabel zostały dobrane parami, prawa górna i lewa dolna kontrastowały bielą ze swoimi czarnymi siostrami. Był też największym mrukiem, ignorował ją całkowicie, a na Kocyka zerkał tak, jakby bardzo swędziały go dłonie. Ostatni z vaihirów, Kubek Wody, miał najdziwniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała, bursztynowe na krawędzi i przechodzące w ciemną zieleń tuż przy źrenicach. W walce zraniono go w oba dolne ramiona, nosił je teraz obandażowane na temblaku i sprawiał wrażenie zaskakująco nieporadnego, gdy musiał sobie radzić tylko z jedną parą rąk. Śmiał się jednak szczerze, obserwując, jak grali w łapki z Dwoma Palcami, pomagał jej rozkładać posłanie, to znaczy ona pomagała jemu, i najwyraźniej nie miał nic przeciw Kocykowi.
To jej wystarczyło.
Nakarmili ich kawałkami czegoś, co wyglądało i smakowało jak suszone i doprawione ziołami mięso, oraz małymi, płaskimi plackami z ciemnej mąki, które co kilka dni piekli na blasze. Skąd mieli mięso i zboże w tej krainie stalowoszarego nieba i czarnych skał, gdzie nic nie rosło, nie było dnia ani nocy, nie padał deszcz ani nie wiał wiatr, Key’la nie wiedziała i szczerze mówiąc, trochę bała się zapytać. Opał znajdowali dość często, w jaskiniach, w pęknięciach skalnych, w dziurach w ziemi. Raz pokazali jej coś, co wyglądało jak piwnica wypełniona połamanymi deskami z dziwnego, białego drewna. Drewno paliło się niebieskawym płomieniem, a wydobywający się z niego dym śmierdział jak zepsute jajka. Jeśli opału nie było, ich dieta składała się tylko z suszonego mięsa.
Nie narzekała. Oczyścili jej rany i posmarowali je jakąś bezbarwną i pachnącą trochę jak rumianek maścią, a kiedy dostała od tego takiej gorączki, że nie dała rady iść, Dwa Palce niósł ją przez trzy dni na własnych plecach. Dni. Tak nazywała cykle wędrówki i snu, którymi kierowali się vaihirowie. Poza tym potrafili znajdować wodę czystszą niż Kocyk, więc nie bolał jej już brzuch. No i czuła się bezpiecznie.
Przez wiele, wiele cykli wędrówki i snu, które zwykła nazywać dniami.
Interludium
Wiatr na zewnątrz jaskini wył niczym ranne zwierzę. Ponure, zawodzące dźwięki mogłyby, gdyby trwały dłużej, doprowadzić człowieka słabszego duchem do myśli samobójczych. Czasem zresztą tak właśnie się działo.
Mężczyzna grzejący dłonie przy małym ognisku wiedział, że miejscowi nazywają taki wiatr „zewem wisielca”, bo właśnie po takich wichurach w odosobnionych chałupach znajdowano najczęściej trupy z pętlami zadzierzgniętymi na szyjach. Mówiono, że duchy samobójców dołączają do legionu swoich poprzedników i gnają przez świat, wyjąc ponuro i nawołując kolejnych desperatów, by do nich dołączyli. Lepiej było nie spędzać tego czasu samotnie, dlatego ludzie z okolicznych wiosek garnęli się do karczm, odwiedzali rodziny i sąsiadów, zagłuszali ponure wycie muzyką, biesiadnymi wrzaskami albo opowieściami przy ogniu.