Выбрать главу

Lub też, pcha­ni nie­zro­zu­mia­łą fu­rią, znaj­do­wa­li so­bie inne za­ję­cie.

Męż­czyź­nie grze­ją­ce­mu dło­nie przy ma­łym ogni­sku wiatr nie prze­szka­dzał. W ogó­le. Wiatr to wiatr, masa po­wie­trza zmie­rza­ją­ce­go z jed­ne­go miej­sca w inne. Taka… rze­ka bez wody. Nic groź­ne­go. Nie wie­rzył w hi­sto­rie o du­chach sza­mo­czą­cych się w uści­sku wi­chru i tę­sk­nią­cych do to­wa­rzy­stwa. Nie… wia­ra nie mia­ła z tym nic wspól­ne­go. Wie­dział, że to nie żad­ne du­chy.

Ale jego wie­dza nie mia­ła w tej chwi­li zna­cze­nia. Cze­kał. Po pro­stu cze­kał na tych, któ­rzy wciąż szu­ka­li w so­bie od­wa­gi.

Miej­sco­wi… Miej­sco­wi byli tro­chę po­dob­ni do miesz­ka­ją­cych da­lej na wscho­dzie We­ssyr­czy­ków, szczu­pli, ciem­no­wło­si i ja­sno­ocy, mó­wi­li jed­nak po swo­je­mu, ję­zy­kiem trud­nym do zro­zu­mie­nia i szorst­kim jak zgrzy­ta­ją­cy w zę­bach żwir. Ich mowa nie sta­no­wi­ła dla nie­go pro­ble­mu, wo­lał jed­nak, by nie wie­dzie­li, jak do­brze nią wła­da. Lu­dzie zdra­dza­ją wię­cej se­kre­tów, je­śli są­dzą, że ich słu­chacz nie ma po­ję­cia, o czym mó­wią. W wio­sce po­słu­gi­wał się więc ku­la­wym dia­lek­tem, wtrą­ca­jąc nes­bordz­kie i me­ekhań­skie sło­wa. Wy­star­cza­ją­co jed­nak do­brze do­ga­dy­wał się z tu­byl­ca­mi, by zro­zu­mie­li, że szu­ka Ja­ski­ni Śpią­cych. Jed­nak na samo wspo­mnie­nie o niej od­wra­ca­li się bez sło­wa i od­cho­dzi­li.

Nie czci­li żad­ne­go kon­kret­ne­go bó­stwa – w wio­sce na­tknął się i na ka­plicz­kę Bliź­niąt, i na oł­ta­rzy­ki po­świę­co­ne Se­tre­no­wi–By­ko­wi oraz Dress – ale sza­no­wa­li ka­pła­nów, wróż­bi­tów i ma­gów, czy też ra­czej bali się ich. A on wy­glą­dał prze­cież jak je­den z tej ban­dy, bro­da­ty, z cięż­ką, dę­bo­wą lagą w ręku, w dłu­giej sza­cie, któ­ra kie­dyś mo­gła być ha­bi­tem. Wę­dru­jąc przez góry, prze­ko­nał się, że ten strój za­pew­nia więk­szy spo­kój niż kol­czu­ga i to­pór za pa­sem. Ubo­gie­go mni­cha-ka­pła­na nie za bar­dzo jest z cze­go okraść, a po co na­ra­żać się na ze­mstę nie­zna­ne­go bó­stwa, któ­re­mu może on słu­żyć?

I wła­ści­wie tyl­ko ten strach chro­nił go przed no­żem pod­rzy­na­ją­cym gar­dło albo ki­jem roz­łu­pu­ją­cym czasz­kę. Przy­naj­mniej do tej pory.

Uśmiech­nął się. Jak ni­sko upa­dli­śmy. Jak bar­dzo zbli­ży­li­śmy się do zwie­rząt, za któ­re nie­któ­rzy nas mie­li… mają. Ale w koń­cu tu, na pół­noc­no-za­chod­nim krań­cu kon­ty­nen­tu, gdzie Lo­har­ry prze­glą­da­ją się w Mo­rzu Awyj­skim, nie tęt­ni­ło ser­ce cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta. Tu­byl­cy nie byli na­wet bu­dzą­cy­mi po­strach Nes­bord­czy­ka­mi, kup­ca­mi-pi­ra­ta­mi, któ­rych dłu­gie ło­dzie zwia­stu­ją nie­zły han­del albo śmierć i po­żo­gę. Tu, w za­po­mnia­nych na­wet przez An­day’yę do­lin­kach, żyły nie­do­bit­ki lu­dów wy­par­tych z żyź­niej­szych ziem przez ja­sno­wło­sych na­jeźdź­ców na śmi­głych okrę­tach.

Plo­ria, Tem­bo­ria, In­dria i inne wy­spy Mo­rza Awyj­skie­go nie mo­gły już po­mie­ścić wo­jow­ni­czych że­gla­rzy, więc od prze­szło stu lat ko­lo­ni­zo­wa­li oni wy­brze­że, od­bie­ra­jąc miej­sco­wym zie­mie, lasy i pa­stwi­ska. Za­wsze tak było i za­wsze bę­dzie, le­piej uzbro­je­ni i zor­ga­ni­zo­wa­ni, bar­dziej głod­ni wy­pie­ra­ją z żyź­niej­szych te­re­nów słab­szych i mniej bit­nych. Nie było i nie bę­dzie w tym nic dziw­ne­go, do­pó­ki za­ją­ce nie na­uczą się po­lo­wać na wil­ki.

Na ze­wnątrz ja­ski­ni roz­le­gły się kro­ki, trzech… nie, czte­rech lu­dzi. Zbli­ży­ły się, uci­chły i po dłuż­szej chwi­li za­czę­ły od­da­lać. Męż­czy­zna prych­nął. Zro­bił wszyst­ko, żeby uła­twić im za­da­nie. W wio­sce po­ło­żo­nej w do­li­nie roz­py­ty­wał o tę ja­ski­nię, od­bi­ja­jąc się, zgod­nie z ocze­ki­wa­nia­mi, od muru mil­cze­nia, po­tem wy­szedł w góry w bia­ły dzień, igno­ru­jąc po­nu­re spoj­rze­nia i dło­nie za­ci­śnię­te na trzon­kach sie­kier i wi­deł. Nie za­cie­rał śla­dów, zo­sta­wił za sobą szlak po­ła­ma­nych ga­łę­zi i wy­gnie­cio­nej tra­wy, jak­by to­wa­rzy­szy­ło mu sta­do krów. A te­raz roz­pa­lił ogni­sko tuż przy wej­ściu do ja­ski­ni, wie­dząc, że jego blask wi­dać z od­le­gło­ści wie­lu­set yar­dów.

I nic.

Miej­sco­wi, ci, któ­rzy mie­li dość od­wa­gi, a ra­czej wście­kło­ści i gnie­wu, by za nim po­dą­żyć, wciąż nie mo­gli prze­ła­mać lęku. Ta ja­ski­nia na­dal była dla nich tabu, zie­mią prze­klę­tą i za­ka­za­ną.

Je­śli nie przyj­dą sami, bę­dzie mu­siał wyjść do nich, dać jed­ne­mu w łeb i za­tasz­czyć go tu na wła­snych bar­kach.

Wstał, wy­cią­gnął z wor­ka na­peł­nio­ną fo­czym ole­jem lamp­kę i za­pa­lił ją od do­ga­sa­ją­ce­go ogni­ska. Pło­myk tań­czył chwiej­nie na kno­cie, zwiew­ny i de­li­kat­ny jak od­dech śpią­ce­go no­wo­rod­ka. Nie roz­ja­śniał zbyt­nio ciem­no­ści, ale to nie mia­ło zna­cze­nia, męż­czy­zna wła­ści­wie nie po­trze­bo­wał świa­tła. Za­pa­lił je dla tych na ze­wnątrz, by nie mie­li wąt­pli­wo­ści, że obcy wcho­dzi w głąb ja­ski­ni, bez­czesz­cząc ich naj­więk­szą świę­tość.

Za­dep­tał reszt­ki ognia i ru­szył w głąb góry, mi­ja­jąc ster­tę gła­zów, któ­re kie­dyś za­gra­dza­ły dro­gę.

Fałsz. Pod­stęp. Kłam­stwo. Wszyst­ko, co ro­bił przez ostat­nie dni, było jed­ną z tych rze­czy. Nie mu­siał wy­py­ty­wać miej­sco­wych o dro­gę do ja­ski­ni, bo znał ją do­sko­na­le. Pa­mię­tał ją w ko­ściach i mię­śniach, jak­by uro­dził się i wy­cho­wał w tej oko­li­cy i jak­by przez lata wę­dro­wał do Ja­ski­ni Śpią­cych z co­mie­sięcz­ną ofia­rą. Otrzy­mał tę wie­dzę w pre­zen­cie, ale nic poza nią. Nie wie­dział, co za­sta­nie we­wnątrz, kim są Śpią­cy ani czym będą dla nie­go.

Oum, ty za­sra­ny ka­wał­ku drew­na, niech cię szlag tra­fi!

Usły­szał sze­lest u wej­ścia do ja­ski­ni. No na­resz­cie, zde­cy­do­wa­li się za­re­ago­wać.

Ko­ry­tarz wgry­zał się w trze­wia chro­po­wa­tej góry, ale w mia­rę jak Alt­sin nim po­dą­żał – stop­nio­wo tra­cił swój na­tu­ral­ny wy­gląd. Ścia­ny wy­gła­dza­ły się, su­fit uno­sił w górę, na po­sadz­ce po­ja­wi­ły się pierw­sze ka­mien­ne pły­ty. Dla­cze­go nie? W koń­cu pod­świa­do­mie cze­goś ta­kie­go się spo­dzie­wał.

Ale i tak dał się za­sko­czyć.

Na koń­cu ko­ry­ta­rza nie po­wi­tał go pod­ziem­ny kom­pleks świą­tyń ani gro­bow­ców. Nie. Nic tak pro­ste­go. Za­miast tego pło­myk lamp­ki oświe­tlił nie­wiel­ką dziu­rę w ska­le, otwór o śred­ni­cy naj­wy­żej trzy­dzie­stu stóp, i oko­ło dwu­dzie­stu ciał le­żą­cych na go­łej po­sadz­ce.

Męż­czyź­ni, ko­bie­ty, pod­rost­ki, dzie­ci. Wszy­scy z za­mknię­ty­mi oczy­ma i z wy­ra­zem nie­zwy­kłe­go spo­ko­ju na ob­li­czach. Ja­ski­nia Śpią­cych. Sam nie wy­my­ślił­by lep­szej na­zwy.

Do­pie­ro po chwi­li, gdy mi­go­tli­wy pło­myk prze­stał ma­mić wzrok, do­strze­ga­ło się szcze­gó­ły. Brą­zo­wą skó­rę, za­pad­nię­te oczy, zło­żo­ne na pier­si dło­nie o pal­cach ni­czym pa­tycz­ki ob­cią­gnię­te per­ga­mi­nem. Mu­mie. Dwa­dzie­ścia mu­mii. Ile lat tu „spa­ły”? Ile wie­ków, może ty­siąc­le­ci? Ja­ski­nia była su­cha, zim­na i przez więk­szość cza­su za­mknię­ta. Do­pie­ro dwie­ście lat temu ja­kiś pod­ziem­ny wstrząs znisz­czył blo­ku­ją­cą wej­ście ścia­nę z prze­myśl­nie do­pa­so­wa­nych ka­mie­ni i od­sło­nił se­kret. Męż­czy­zna wie­dział o tym, tak jak wie­dział, jak tu­taj do­trzeć. Ze wspo­mnień, któ­re zo­sta­ły mu prze­ka­za­ne w da­rze.