W tej chwili jednak znacznie ważniejszy niż obrazy bohaterów Imperium był mężczyzna siedzący na krześle naprzeciwko drzwi. Średniego wzrostu, szpakowaty, w prostym stroju, jaki mógłby założyć wędrowny kupiec albo małomiasteczkowy pisarz. Szare spodnie, żółta koszula, zielona kamizela. Kregan–ber-Arlens, Imperator Meekhanu, Władca Tysiąca Dróg, Pan Krzemiennej Korony, Pogromca Wschodniej Nawałnicy, i tak dalej, lubił podkreślać, że ceremoniał i etykieta to zaledwie narzędzia, a nie cel sam w sobie. A gdy trzeba, jak to określał, „brać się do roboty”, należy ograniczyć je do niezbędnego minimum. Tak jak teraz.
— Wasza Wysokość. — Gentrell-kan-Owar skłonił się nisko, przy okazji zerkając uważniej na to, co leżało na posadzce.
— Szczurze. — Uśmiechowi cesarza towarzyszył gest nakazujący szpiegowi wyprostowanie się. — Jak droga?
— Nie mogła być lepsza, Wasza Wysokość.
— To widać. A kolano?
Od czasu wydarzeń w zamku Lotis, gdy Trzeci Szczur starł się z odzianą w biel furią, prawe kolano Gentrella zachowywało się czasem jak część ciała należąca do kogoś innego. Mimo iż uzdrowiciele Nory sporo się nad nim napracowali, chrzęściło, skrzypiało, a po dłuższym wysiłku łupało paskudnym, ciężkim bólem. Tak jak dziś. Ale mógł chodzić bez laski, a w pierwszych miesiącach po tamtej rzezi wcale nie było pewne, czy w ogóle stanie na tej nodze.
— Doskonale, dziękuję.
Niedbałe skinięcie głową zakończyło tę wymianę uprzejmości. Imperator wstał, podszedł do leżącej na podłodze płaskorzeźby i mrużąc oczy, spojrzał na nią z zagadkowym wyrazem twarzy. Gentrell poświęcił kilka uderzeń serca na przyjrzenie się władcy.
W takich okolicznościach, nieoficjalnie, bez armii dworaków plączących się wokół, bez muru sztywnego protokołu, określającego kto jak blisko cesarza może stanąć, jak nisko ma się ukłonić i ile czasu trzymać zgięty kark, nie widział go od dobrych siedmiu… nie, ośmiu lat. Bogowie, ależ się postarzał i nie chodziło o to, że wyglądał, jakby od wielu dni nie dosypiał, ani o wory pod oczyma i usta zaciśnięte w wąską krechę. Lecz o oczy. To były oczy starego człowieka. Zmęczonego i zgorzkniałego. A przecież Kregan-ber-Arlens ledwo przekroczył pięćdziesiątkę.
Cesarz oderwał wzrok od posadzki i spojrzał na Szczura, a kan-Owar szarpnął się, jakby wielki szerszeń właśnie użądlił go w kark. Nie zgorzkniałego, uświadomił sobie, lecz takiego, który wie, że czekają go ciężkie dni i noce, i nie zawaha się, wydając rozkazy odpowiednie na takie właśnie parszywe czasy.
— Wiem, że moja twarz wygląda równie paskudnie jak to coś — stopa imperatora szturchnęła rząd kamiennych płyt leżących na posadzce — ale byłbym wdzięczny, gdybyś to im poświęcił teraz swoją uwagę. Wiesz, co to jest?
— Szaleństwo Embrela.
Odpowiedź wymknęła się Gentrellowi, zanim uświadomił sobie, że nazwanie prapraprapradziadka cesarza szaleńcem nie jest najmądrzejsze. Ale, do cholery, nawet w oficjalnych kronikach Imperium używano czasem tej nazwy.
Szaleństwo Embrela – wysoka na trzydzieści i długa na czterdzieści pięć stóp, wykonana z marmuru oraz niezliczonej ilości kamieni szlachetnych i półszlachetnych, dokładna replika Imperium.
Odwzorowano na niej wszystko: góry, doliny, rzeki, jeziora, lasy, drogi i najważniejsze miasta. Granice tworzył rząd stalowych mieczy i tarcz, symbol wymowny, lecz niemal kiczowaty wobec bogactwa, którego strzegł. Za nimi rzeki i jeziora wyłożono bowiem szmaragdami i szafirami, puszcze porastały wysokie na cal, ręcznie robione drzewa o srebrnych pniach i koronach z okruchów jadeitu. Miniaturowe miasta dumnie wznosiły wieżyczki o kopułach z rubinów i topazów, imperialne drogi – pasma ametystów, agatów i granatów – przeskakiwały nad szmaragdowymi rzekami, mostami z czystego złota. A pośrodku tego wszystkiego Meekhan, ten Meekhan, Serce Imperium, Miasto Miast, lśnił pojedynczą wieżą zwieńczoną stusiedemnastokaratowym brylantem zwanym Łzą Matki.
Powiadano, że koszt tej instalacji przekraczał trzyletnie wpływy do imperialnego skarbca, i to w latach największej potęgi Imperium. Powiadano również, że wiszące na ścianie w cesarskiej sali audiencyjnej Szaleństwo Embrela robiło takie wrażenie na cudzoziemskich delegacjach, że warte było więcej niż dziesięć pułków piechoty. Barbarzyńscy emisariusze widząc ten ostentacyjny pokaz niewyobrażalnego dla nich bogactwa i potęgi, zginali niżej karki i zaczynali traktować siedzącego przed nimi władcę jak półboga. W cieniu płaskorzeźby rodziły się traktaty wzmacniające jeszcze bardziej potęgę Imperium.
W czasie wojny z Se-kohlandczykami płaskorzeźba znikła ze ściany, zastąpiona serią obrazów przedstawiających chwałę meekhańskiego oręża. Oficjalnie oddano ją do czyszczenia i odnowienia. Nieliczni wiedzieli, że Szaleństwo zostało odarte z całego splendoru, wykarczowano puszcze o drzewach ze srebrnych pni, po szmaragdowych rzekach pozostały tylko płytkie szramy w marmurze, złote mosty przetopiono na monety, a rubiny, ametysty, topazy i inne kamienie sprzedano. Za uzyskane w ten sposób pieniądze wystawiono Pierwszą Konną, a zostało ich jeszcze dość, by nająć, płacąc czystym kruszcem, tysiące barbarzyńców z Małych Stepów. Podobno jedynie Łza Matki przetrwała, ukryta w bezpiecznym miejscu, i to tylko dlatego, że nie znaleziono na nią kupca.
Ten uważany kiedyś za przejaw obłędu i pychy przodka Imperatora zbytek stał się ostatnią nadzieją Imperium w czasach se-kohlandzkiej nawałnicy. A były to czasy, gdy w skarbcu z posadzki zrywano marmurowe płyty, by i je sprzedać.
Teraz jednak Gentrell miał przed oczyma obraz Imperium ogołoconego z bogactwa. Kamienne płyty leżały bezwstydne w swojej nagości. Czterdzieści dziewięć kawałków marmuru, ułożonych w odpowiedni sposób, tworzyło obraz. Góry Krzemienne, Manelawy i Dovsy w centrum, Wielki i Mały Grzbiet Ansar Kirreh na północy, Góry Wrzasku i Anaary na południu. Rysy w kamieniu po rzekach, dziury w miejscach miast, niezliczone dzioby tam, gdzie kiedyś stały jadeitowo-srebrne lasy. I tylko rząd zakurzonych, miejscami powykrzywianych i połamanych stalowych mieczy i tarcz na granicach pozostał na swoim miejscu.