Выбрать главу

Dom był na tyle mały, że bałagan wkrótce przybrał rozmiary katastrofy. Erika dała dzieciom kilka gier towarzyskich, ale skutek był taki, że płytki do scrabble’a leżały porozrzucane po całym salonie razem z domkami do gry w Monopol i kartami. Z niejakim trudem schyliła się, żeby pozbierać najdrobniejsze elementy i zaprowadzić jaki taki porządek. Rozmowa, którą Britta i Conny toczyli na werandzie, stawała się coraz bardziej burzliwa. Erika zaczynała rozumieć, dlaczego dzieciaki nie nabrały ogłady. Skoro rodzice zachowują się jak pięcioletnie dzieci, trudno, żeby ich pociechy nauczyły się szanować innych i cudzą własność. Oby ten dzień skończył się jak najprędzej! Niech tylko przestanie padać, a po prostu ich wygoni. Gościnność gościnnością, ale musiałaby być święta, żeby nie wybuchnąć, jeśli zostaną dłużej.

Czara goryczy przelała się przy obiedzie. Mimo bólu w stopach i krzyżu Erika spędziła godzinę przy kuchni, przygotowując danie, które zaspokoiłoby apetyt Conny’ego i kaprysy dzieci. Uznała, że wyszło całkiem nieźle. Pieczona kiełbasa z makaronem w białym sosie powinna wszystkich zadowolić. Bardzo się jednak przeliczyła.

– Eee, nienawidzę kiełbasy. Wstrętna jest!

Lisa demonstracyjnie odsunęła talerz i marszcząc się gniewnie, skrzyżowała ramiona.

– Szkoda, bo nic innego nie będzie – powiedziała zdecydowanym tonem Erika.

– Ale ja jestem głodna. Ja chcę coś innego!

– Nie ma nic innego. Nie lubisz kiełbasy – to jedz makaron z keczupem.

Erika starała się mówić spokojnie, ale w środku aż się gotowała.

– Makaron jest wstrętny. Ja chcę coś innego. Mamaaaa!

– Słuchaj, mogłabyś jej przygotować coś innego? – zapytała Britta, głaszcząc po policzku swoją małą jęczyduszę, która nagrodziła ją za to uśmiechem. Lisa w poczuciu zwycięstwa zarumieniła się i spojrzała wyzywająco na Erikę. Ale posunęła się za daleko. To już była wojna.

– Nie ma nic innego. Albo jesz to, co jest na stole, albo wcale.

– Moja droga, niepotrzebnie się upierasz. Conny, wyjaśnij Erice, jak my to widzimy, na czym polega nasza strategia wychowawcza. – Nie czekając na odpowiedź Conny’ego, mówiła dalej: – Nie zmuszamy dzieci do niczego, bo to ograniczałoby ich rozwój. Uważam, że jeśli moja córka czegoś chce, ma takie samo prawo wyrazić swoje życzenie jak każdy inny. Co byś powiedziała, gdyby tobie ktoś wmuszał jedzenie? Nie wydaje mi się, żebyś była zadowolona.

Pani psycholog wyłożyła swój pogląd tonem nieznoszącym sprzeciwu, ale miarka się przebrała. Erika z kamienną twarzą chwyciła talerz Lisy, podniosła go do góry i odwróciła nad głową Britty. Britta przerwała w pół słowa. Makaron spłynął jej na głowę i za koszulę.

Dziesięć minut później już ich nie było. I pewnie już nigdy nie wrócą. Erika zostanie po wsze czasy skreślona przez tę część rodziny, ale nie zamierzała nawet udawać, że jej z tego powodu przykro. Tak samo nie było jej wstyd, że się tak, co najmniej dziecinnie, zachowała. Wreszcie dała upust narastającej od dwóch dni złości i czuła się wprost fantastycznie. Wcale nie zamierzała przepraszać.

Zamierzała do wieczora siedzieć na werandzie z książką i pierwszą tego lata filiżanką herbaty. Od razu zobaczyła życie w jaśniejszych barwach.

Niewielka weranda, oszklona i zastawiona olśniewającymi roślinami wytrzymałaby porównanie z najwspanialszym nawet ogrodem. Wszystkie kwiaty pieczołowicie wyhodowano z nasion albo sadzonek, a dzięki temu, że lato było upalne, na werandzie było niemal jak w tropikach. W jednym kącie uprawiał jarzyny, bo nic nie może się równać z przyjemnością, jaką daje zerwanie własnoręcznie wyhodowanych pomidorów, kabaczków, cebul, nie mówiąc o melonach i winogronach.

Niewielki, ale funkcjonalny szeregowiec stał przy Dinglevägen, przy południowym wjeździe do Fjällbacki. Na tle pozostałych, znacznie skromniejszych ogródków przeszklona, pełna zieleni weranda rzucała się w oczy.

Tylko tu, na werandzie, nie tęsknił za starym domem. Tym, w którym dorastał, a potem założył rodzinę. Pewnego dnia, gdy na świecie nie było już ani żony, ani córki, a samotność dokuczała mu coraz bardziej, stwierdził, że czas pożegnać się z domem i wspomnieniami, które się z nim łączą.

Szeregowiec, rzecz jasna, nie miał tej atmosfery, którą tak lubił w starym domu, ale dzięki temu ból stał się łatwiejszy do zniesienia. Przypominał o sobie jedynie lekkim ćmieniem.

Kiedy Mona zaginęła, Linnea omal nie umarła z rozpaczy. I tak zawsze była chorowita. A jednak okazała się wytrzymalsza, niż sądził, bo żyła jeszcze dziesięć lat. Dla niego, był o tym przekonany. Nie chciała, żeby został sam ze swoim cierpieniem. Walczyła o każdy kolejny dzień życia, które w końcu zmieniło się w wegetację.

Mona była ich promykiem słońca i radością. Przyszła na świat, kiedy już stracili nadzieję na dziecko, zresztą po niej też nie mieli kolejnych dzieci. Jasna, radosna istota stała się dla nich ucieleśnieniem największej miłości. Od jej śmiechu robiło mu się ciepło na sercu. Nie przyjmował do wiadomości, że mogłaby po prostu zniknąć, bo wtedy musiałoby zgasnąć słońce, runąć niebo. Nic takiego się nie wydarzyło. Za ścianami ich domu, który stał się domem żałoby, życie toczyło się dalej. Ludzie śmiali się, pracowali. Nie było tylko Mony.

Bardzo długo łudzili się, że może gdzieś jest, żyje z dala od nich, że postanowiła zniknąć. W głębi duszy oboje znali prawdę. Przecież dopiero co zaginęła tamta dziewczyna, zbyt duży zbieg okoliczności, żeby się oszukiwać. W dodatku Mona świadomie nie mogłaby zadać im takiego bólu, była dobrą, kochającą i troskliwą córką.

W dniu, kiedy umarła jego ukochana Linnea, uzyskał dowód, że Mona jest w niebie. Choroba i żałoba tak przygniotły żonę, że został z niej tylko cień. Leżała w łóżku i trzymała go za rękę. Wiedział, że to ten dzień, kiedy zostanie sam. Czuwał wiele godzin. Wreszcie po raz ostatni ścisnęła jego dłoń, a jej twarz rozjaśnił uśmiech. Po raz pierwszy od dziesięciu lat patrzyła tak promiennie jak kiedyś na Monę. Utkwiła wzrok gdzieś za jego plecami i umarła. Wiedział, że umierała szczęśliwa, bo na końcu tunelu ujrzała idącą jej naprzeciw córkę. Dzięki tej wierze łatwiej mu było znosić samotność. Przynajmniej te dwie najbardziej ukochane osoby są razem. Dołączenie do nich to tylko kwestia czasu. Czekał na ten dzień, tymczasem zaś należało żyć godnie. Pan Bóg nie ma zrozumienia dla tchórzostwa. Wolał nie ryzykować utraty miejsca w niebie u boku Linnei i Mony.

Pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia. Podniósł się z fotela. Opierając się na lasce, torował sobie drogę przez zieleń na werandzie. Przeszedł przez przedpokój i podszedł do drzwi. Stał za nimi poważny młody mężczyzna.

– Pan Albert Thernblad?

– Zgadza się. Ale jeśli ma pan coś do sprzedania, to ja nie kupię.

Mężczyzna uśmiechnął się.

– Niczego nie sprzedaję. Nazywam się Patrik Hedström i jestem z policji. Czy mogę wejść na chwilę?

Nie odezwał się. Odsunął się od drzwi i wpuścił go do środka. Poszedł przodem na werandę i wskazał miejsce na kanapie. Nie spytał, w jakiej sprawie przyszedł. Nie musiał. Od dwudziestu lat czekał na tę wizytę.

– Jakie piękne rośliny. Widać, że ma pan rękę do kwiatów – odezwał się Patrik, wyraźnie spięty.