– Czuję się jak idiota, więc słucham cię z największą uwagą. – Patrik wstrzymał oddech.
– Przede wszystkim, sprawdziliśmy karty dentystyczne. Facet w trumnie to bez wątpienia Johannes Hult. W tej kwestii nic ciekawego ci nie powiem. Natomiast – tu patolog nie oparł się pokusie i dla efektu zrobił małą przerwę – nieprawdą jest, że śmierć nastąpiła wskutek powieszenia. Raczej uderzono go w tył głowy twardym przedmiotem.
– Co ty mówisz? – krzyknął głośno Patrik. Martin aż podskoczył. – Jakim twardym przedmiotem? Ktoś mu przyłożył?
– Coś w tym rodzaju. Facet leży na stole sekcyjnym, więc gdy będę wiedział więcej, zadzwonię. Muszę ustalić jeszcze kilka szczegółów. Na razie nie mogę powiedzieć nic poza tym.
– Jestem ci bardzo wdzięczny, że tak szybko zadzwoniłeś. Odezwij się, jak tylko będziesz coś wiedział.
Patrik z triumfem zamknął klapkę telefonu.
– Co ci powiedział? – Martin nie mógł powstrzymać ciekawości.
– Że nie jestem kompletnym idiotą.
– Do takiej diagnozy rzeczywiście potrzebny jest lekarz. I co jeszcze? – sucho spytał Martin. Nie lubił takiej ciuciubabki.
– Powiedział, że Johannes Hult został zamordowany.
Martin zgiął się wpół i udając rozpacz, schował twarz w dłoniach.
– Ja się wycofuję z tego pieprzonego śledztwa. To się nie trzyma kupy! Mówisz mi, że główny podejrzany w związku z zaginięciem Siv i Mony i ich zabójca sam został zamordowany.
– Właśnie tak. Gabriel Hult bardzo się myli, jeśli sądzi, że nas zakrzyczy, żebyśmy się nie zajmowali ich rodzinnymi brudami. Oni ewidentnie coś ukrywają. Ktoś z tej rodziny wie, jak i dlaczego zginął Johannes Hult. Wie też, jaki to ma związek z dziewczynami. Mogę się założyć! – Zaciśniętą pięścią uderzył o drugą dłoń. Poczuł przypływ energii, chociaż rano był oklapnięty i osowiały.
– Oby udało nam się to rozwikłać na czas. Ze względu na Jenny Möller – powiedział Martin.
Jego uwaga podziałała na Patrika jak kubeł zimnej wody. Nie wolno myśleć w kategoriach współzawodnictwa, bo nie taki jest cel. Chwilę posiedzieli w milczeniu. Obserwowali przechodniów. Potem Patrik uruchomił silnik i pojechali do komisariatu.
Kennedy Karlsson by przekonany, że wszystkiemu w jego życiu winne jest imię. Poza tym nie miał powodu się skarżyć. Inni mieli rozmaite dobre wymówki, na przykład, że rodzice piją i biją. On mógł zwalać tylko na imię.
Matka po skończeniu szkoły pojechała na kilka lat do USA. Kiedyś wyjazd do Stanów był wydarzeniem na całą okolicę. W połowie lat osiemdziesiątych było już inaczej. Nie był to wyjazd z biletem w jedną stronę. Dzieci wielu rodzin wyjeżdżały do miasta albo za granicę. Tylko jedno się nie zmieniło: jeśli ktoś opuszczał swoją małą społeczność, nieuchronnie był brany na języki. Prorokowały, że to się musi źle skończyć. Co w tym przypadku do pewnego stopnia się sprawdziło. Po kilku latach na amerykańskiej ziemi obiecanej wróciła do domu z brzuchem. Nigdy nie słyszał ani słowa o ojcu, ale nawet na to nie mógłby zrzucić winy za swoje kłopoty, bo matka jeszcze przed jego narodzinami wyszła za mąż za Christera. Był dla niego jak prawdziwy ojciec. Nie, wszystko przez to imię. Domyślał się, że matka chciała zwrócić na siebie uwagę, pokazać, że chociaż wróciła do domu z podkulonym ogonem, to przecież była w wielkim świecie. On miał o tym przypominać. Nigdy nie przepuściła okazji, by podkreślić, że jej najstarszy syn nosi imię po Johnie F. Kennedym, „ponieważ żyjąc w USA, nabrała wielkiego podziwu dla tego człowieka”. Czemu w takim razie nie dała mu na imię John?
Rodzeństwu lepiej się powiodło. Wystarczyły zwyczajne imiona: Emelie, Mikael i Thomas. Normalne, porządne szwedzkie imiona. Inna rzecz, że przez to jeszcze bardziej się wyróżniał. Fakt, że ojciec był czarny, też nie ułatwiał sprawy, chociaż w mniemaniu Kennedyego nie to było problemem. Był absolutnie pewien, że chodzi tylko o to cholerne imię.
Naprawdę cieszył się, że idzie do szkoły. Dokładnie pamiętał. Napięcie, radość, pragnienie rozpoczęcia czegoś nowego. Oto otwiera się przed nim nowy świat. Wystarczył jeden dzień, może dwa, żeby mu to wybili z głowy. Wszystko przez to cholerne imię. Szybko nauczył się, że wyróżnianie się jest grzechem. Nieważny jest powód: dziwne imię, inna fryzura czy niemodne ciuchy. W jego przypadku okolicznością obciążającą było to, że z powodu imienia podobno uważał się za kogoś lepszego. Zupełnie jakby sam je sobie wybrał. Przecież gdyby to od niego zależało, miałby na imię Johan, Oskar albo Fredrik. Nosiłby imię, które automatycznie zapewniłoby mu wstęp do grupy.
Piekło pierwszych dni szkoły miało ciąg dalszy. Złośliwości, bójki, odrzucenie zmusiły go do zbudowania wokół siebie muru. Wzbierająca za nim agresja zaczęła uchodzić przez niewielkie otwory. Otwory stawały się coraz większe i w końcu dla wszystkich sprawa stała się oczywista. Ale wtedy było już za późno. Zawalił szkołę, utracił zaufanie najbliższych, a kolegów miał nie takich jak trzeba.
Imię zdeterminowało jego los, a on się mu poddał. Jakby na czole miał wypisane hasło „problemy” i pozostawało mu tylko spełnić oczekiwania. Wybór był paradoksalnie prosty i jednocześnie trudny.
Wszystko się zmieniło, kiedy przyjechał do Bullaren. Pobyt tam był karą za kradzież samochodu. Od razu na początku postanowił, że nie będzie się sprzeciwiać, byle tylko jak najprędzej się stamtąd wydostać. Ale spotkał Jacoba, a za jego pośrednictwem – Boga.
W jego oczach stanowili niemal jedność.
Nie było żadnego cudu. Jego istnienia nie objawił grom z nieba. Obraz Boga wyłaniał się stopniowo, podczas rozmów i spotkań z Jacobem, jak w układance, której wzór znajduje się na pudełku.
Początkowo się opierał. Uciekał, szalał z kumplami. Ściągali go z powrotem pijanego w sztok, a następnego dnia z głową pękającą z bólu stawał przed Jacobem, w którego łagodnym spojrzeniu, o dziwo, nie było wyrzutu.
Wyżalił się Jacobowi. Wyjaśnił, że wszystkie błędy popełnił z powodu imienia. Jacobowi udało się go jednak przekonać, że to dobre imię, że wskazuje kierunek, w jakim potoczy się jego życie. Wytłumaczył, że jest darem, bo jeśli zaraz po urodzeniu otrzymał tak wyraźną tożsamość, musi to znaczyć, że Bóg wybrał go sobie spośród innych. Imię sprawia, że jest kimś szczególnym, ale bynajmniej nie dziwolągiem.
Kennedy chłonął te słowa z radością, z jaką człowiek głodny siada do suto zastawionego stołu. Uzmysłowił sobie, że Jacob ma rację. Imię to dar. Sprawia, że jest niezwykły i wskazuje, że Bóg ma jakiś szczególny plan wobec niego, Kennedyego Karlssona. Był Jacobowi wdzięczny, że dowiedział się o tym, zanim było za późno.
Martwił się, bo widział, że ostatnio Jacoba coś niepokoi. Przypuszczał, że trafnie odczytuje powód tego niepokoju, bo oczywiście słyszał pogłoski o związku jego rodziny ze śmiercią dziewczyn. Sam wielokrotnie doświadczył ludzkiej nieżyczliwości. Atakowali, gdy tylko zwietrzyli ofiarę. Tym razem zwierzyną łowną stała się rodzina Hultów.
Delikatnie zapukał do drzwi Jacoba. Wydawało mu się, że słyszy wzburzone głosy. Kiedy otworzył drzwi, Jacob z wyrazem skrajnego zmęczenia na twarzy odkładał słuchawkę.
– Co się stało?
– Problemy rodzinne. Nie martw się.
– Twoje problemy są moimi problemami. Przecież wiesz. Nie możesz mi powiedzieć, o co chodzi? Zaufaj mi, jak ja zaufałem tobie.
Jacob przesunął dłonią po oczach. Skulił się.
– Z powodu głupstwa, które mój ojciec popełnił dwadzieścia cztery lata temu, policja ubzdurała sobie, że mamy coś wspólnego z zamordowaniem tej niemieckiej turystki, o której pisały gazety.