– A co z próbkami krwi? – spytał Martin.
– Byłbym zapomniał. Powinniśmy się sklonować. – Patrik pomyślał chwilę. – Martinie, czy mógłbyś to załatwić? Ci z Uddevalli ci pomogą.
Martin kiwnął głową.
– Dobrze, zadzwoń do przychodni we Fjällbace i ściągnij kogoś, żeby pobrał krew. I dopilnuj, żeby próbki zostały właściwie oznakowane i jak najprędzej trafiły do Pedersena. Dobra, jedziemy. Nie zapominajcie, dlaczego to takie pilne!
– A co ja mam robić? – Ernst uznał, że jest szansa powrotu do łask.
– Zostajesz na miejscu – powiedział Patrik, nie tracąc czasu na wyjaśnienia.
Ernst wymamrotał coś pod nosem, chociaż dobrze wiedział, kiedy lepiej się nie wychylać. Pogada z Mellbergiem, jak już będzie po sprawie. Przecież nic takiego się nie stało. Ludzka rzecz.
Maricie serce rosło. Nabożeństwo na wolnym powietrzu, jak zawsze, było wspaniałe, a odprawiał jej Jacob. Wyprostowany, silny, mocny, pewnym głosem głosił Słowo Boże. Przyszło mnóstwo ludzi. Oprócz młodzieży z ośrodka – pewna niewielka część nie dostąpiła jeszcze łaski oświecenia i odmówiła udziału – przybyło około setki wiernych. Siedzieli na trawie ze wzrokiem utkwionym w Jacobie, który stanął na tym samym kamieniu co zwykle, tyłem do jeziora. Wokół brzozowy zagajnik, dający cień i szumiący Jacobowi do wtóru. Chwilami Marita nie mogła się nadziwić swojemu szczęściu: mężczyzna, na którego wszyscy patrzą z takim podziwem, wybrał właśnie ją.
Miała zaledwie siedemnaście lat, gdy go poznała. On miał dwadzieścia trzy i w zgromadzeniu cieszył się opinią silnego człowieka. Po części dzięki dziadkowi i jego sławie, padającej również na wnuka, ale przede wszystkim dzięki własnej charyzmie. Miał niezwykłą umiejętność łączenia łagodności z mocą. Przyciągał do siebie ludzi jak magnes. Rodzice Marity, a przez to i ona, od lat byli członkami zgromadzenia i nie opuszczali żadnego nabożeństwa. Przed pierwszym nabożeństwem odprawianym przez Jacoba Hulta Marita poczuła łaskotanie w żołądku, jakby przeczuwała, że stanie się coś nadzwyczajnego. I stało się. Nie mogła od niego oczu oderwać. Wpatrywała się w jego usta, z których wartkim strumieniem płynęło Słowo Boże. Gdy ich spojrzenia się spotkały, zaniosła do Boga modły, gorączkowe, błagalne. Ona, nauczona nigdy nie modlić się o nic dla siebie, modliła się o coś tak przyziemnego jak miłość mężczyzny. Nie mogła przestać, chociaż bała się, że za ten grzech czeka ją czyściec. Modliła się gorąco do chwili, gdy zobaczyła, że spojrzał na nią z zainteresowaniem.
Nigdy nie rozumiała, dlaczego Jacob właśnie ją wybrał na żonę. Zdawała sobie sprawę, że nie jest szczególnie piękna, a w dodatku cicha i zamknięta w sobie. A jednak chciał właśnie jej i w dniu ślubu przyrzekła sobie, że nigdy nie zwątpi w wolę bożą. Widocznie Bóg rozpoznał ich w tłumie i uznał, że tak będzie dobrze. Powinna się tym zadowolić. Być może człowiek tak silny jak Jacob potrzebuje słabego partnera, aby nie tracić sił na pokonywanie oporu. Cóż ona może o tym wiedzieć?
Dzieci siedziały na ziemi obok niej i kręciły się niespokojnie. Syknęła ostro. Rozumiała, że chciałyby pobiegać, pobawić się, ale na to będzie czas później. Powinny słuchać, jak ojciec głosi Słowo Boże.
– Trudności wystawiają naszą wiarę na próbę. I wtedy właśnie wiara się umacnia. Słabnie, gdy nie napotyka oporu, stajemy się syci i wygodni. Zapominamy, że powinniśmy prosić Boga, by wskazywał nam drogę. Gdy tego zabraknie, schodzimy na manowce. Jak wiecie, ja sam zostałem w ostatnim czasie poddany różnym próbom. Moja rodzina również. Złe moce sprzysięgły się, by poddać próbie naszą wiarę. Jest to skazane na porażkę, albowiem moja wiara stała się jeszcze silniejsza. Moja wiara jest tak silna, że moce zła nie mają do mnie dostępu. Chwała ci, Boże, który dajesz mi siłę!
Wzniósł ręce do nieba, ludzie krzyknęli: „Alleluja!”. Na ich twarzach malowały się radość i pewność. Marita również wzniosła ręce ku niebu i dziękowała Bogu. Słowa Jacoba sprawiły, że trudne chwile ostatnich tygodni poszły w zapomnienie. Zawierzyła jemu i zawierzyła Panu. Dopóki są razem, nic ich nie dotknie.
Po nabożeństwie ludzie otoczyli Jacoba. Żegnali się z nim, dziękowali, klepali po plecach. Wyraźnie mieli potrzebę dotykania go. Chcieli w ten sposób uszczknąć coś z jego spokoju i pewności. Z tyłu stała Marita, dumna, że Jacob należy do niej. Czasem budziło się w niej poczucie winy, że grzeszy, chcąc mieć go tylko dla siebie, bez reszty, ale odpędzała te myśli. Bóg chciał, żeby byli razem, więc nie ma w tym nic złego.
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Marita wzięła dzieci za ręce i podeszła do Jacoba. Dobrze go znała. Zobaczyła, że to, co przepełniało go podczas nabożeństwa, ulotniło się. W jego oczach widać było zmęczenie.
– Jedźmy do domu, Jacobie.
– Jeszcze nie, Marito. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.
– Poczekają do jutra. Zabieram cię do domu. Musisz odpocząć. Przecież widzę, że jesteś zmęczony.
Uśmiechnął się i chwycił ją za rękę.
– Jak zwykle masz rację, moja mądra żono.
Ruszyli do domu i wtedy zobaczyli dwóch ludzi idących z przeciwka. W pierwszej chwili, oślepieni słońcem, nie widzieli, kto idzie. Podeszli bliżej i Jacob stęknął ze złością:
– Czego znów chcecie?
Marita patrzyła zdziwiona to na męża, to na obu mężczyzn. Po chwili zorientowała się, że muszą być policjantami. Rzuciła im nienawistne spojrzenie. Tyle zmartwień przysporzyli Jacobowi i całej rodzinie.
– Chcemy z panem porozmawiać.
– A cóż takiego mógłbym wam powiedzieć dzisiaj, czego nie powiedziałem wczoraj? – Westchnął. – Niech będzie, miejmy to już za sobą. Chodźmy do mojego gabinetu.
Policjanci nie ruszyli się z miejsca. Spojrzeli z zakłopotaniem na dzieci. Marita zaczęła przeczuwać coś złego. Odruchowo je przytuliła.
– Nie tutaj. W komisariacie.
Powiedział to młodszy z policjantów. Starszy stał z boku i obserwował Jacoba. Przerażenie ścisnęło jej serce. Naprawdę, jak powiedział Jacob w swoim kazaniu, nadciągnęły moce zła.
9
Lato 1979
Wiedziała, że tamtej dziewczyny już nie ma. Ze swego kąta słyszała, jak wydaje ostatnie tchnienie. Złożyła ręce do modlitwy. Modliła się, by Bóg przyjął jej towarzyszkę niedoli. W pewnym sensie jej zazdrościła. Zazdrościła jej, że już nie będzie cierpiała.
Gdy trafiła do tego piekła, ta dziewczyna już tam była. Jej objęcia, ciepło jej ciała mimo paraliżującego strachu dawały szczególne poczucie bezpieczeństwa. Nie zawsze była dla niej dobra. Walka o przetrwanie przyciągała je do siebie, a jednocześnie odpychała. W odróżnieniu od tamtej miała jeszcze nadzieję i wiedziała, że tamta chwilami jej za to nienawidzi. Ale jakże mogłaby porzucić nadzieję? Przez całe życie uczono ją, że z każdej, nawet najgorszej sytuacji jest jakieś wyjście. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Oczyma wyobraźni widziała przed sobą twarze rodziców i nabierała pewności, że wkrótce ją znajdą.
Biedna tamta. Nikogo nie miała. Dotykając jej w ciemności, domyśliła się, kim jest, ale w tamtym życiu nigdy ze sobą nie rozmawiały, więc za milczącym porozumieniem nie wymówiły nawet swoich imion. Byłoby to zbyt bliskie normalności, a przez to nie do udźwignięcia. Opowiadała jednak o swojej córeczce i tylko wtedy w jej głosie słychać było ożywienie.