Выбрать главу

Niemal nadludzkim wysiłkiem złożyła ręce do modlitwy za tę, która odeszła. Ręce jej nie słuchały, ale ostatkiem sił udało jej się zmusić krnąbrne dłonie.

Cierpliwie, w bólu, czekała w ciemnościach. Rodzice ją odnajdą, to tylko kwestia czasu. Już wkrótce…

Jacob powiedział ze złością:

– Dobrze, niech będzie, pojadę z wami na komisariat. Ale potem koniec! To się musi skończyć! Słyszycie?!

Marita kątem oka zobaczyła, że zbliża się Kennedy. Zawsze czuła do niego niechęć. Uważała, że ma w oczach coś wstrętnego, chociaż kiedy patrzył na Jacoba, to coś mieszało się z uwielbieniem. Kiedyś powiedziała o tym Jacobowi, ale ją upomniał. Według niego Kennedy był nieszczęśliwym dzieckiem, które wreszcie zaczynało odnajdywać spokój duszy. Potrzeba mu opieki i miłości, nie podejrzeń. Mimo to niepokój jej nie opuszczał. Jacob zrobił gest i Kennedy niechętnie się cofnął i zawrócił do domu. Pomyślała, że zachowuje się jak pies, gotów bronić pana.

Jacob odwrócił się do niej i wziął jej twarz w dłonie.

– Jedź z dziećmi do domu. Nic złego się nie dzieje. Chcą tylko dorzucić do ognia, w którym sami spłoną.

Uśmiechnął się, by stępić ostrze tych słów, ale Marita jeszcze mocniej przytuliła dzieci. Patrzyły niespokojnie to na matkę, to na ojca. Na swój dziecięcy sposób czuły, że coś zakłóciło równowagę ich świata.

Młodszy z policjantów powiedział nieco zmieszany:

– Radziłbym pani nie wracać z dziećmi do domu przed wieczorem. Będziemy… – zawahał się. – Po południu przeprowadzimy u państwa rewizję.

– Co wy sobie myślicie? – Jacob był tak oburzony, że głos uwiązł mu w gardle.

Marita widziała, że dzieci drgnęły. Nie przywykły do tego, żeby ojciec podnosił głos.

– Odpowiemy w komisariacie. Więc jak, jedziemy?

Jacob z rezygnacją kiwnął głową. Nie chciał dodatkowo niepokoić dzieci. Pogłaskał je po głowach, pocałował Maritę w policzek i między policjantami ruszył do samochodu.

Jak wrośnięta w ziemię patrzyła za odjeżdżającym samochodem. Kennedy stał przed domem i też patrzył. Oczy miał czarne jak noc.

Wojowniczy nastrój panował również we dworze.

– Zaraz dzwonię do adwokata! Kompletny idiotyzm! Będą nam pobierać krew i traktować jak pospolitych przestępców!

Gabriel trząsł się z wściekłości. Martin, który stał najbliżej, patrzył mu spokojnie w oczy. Za nim, cały spocony, stał lekarz rejonowy, doktor Jacobsson. Źle znosił upał ze względu na tuszę, ale pot lał się z niego przede wszystkim dlatego, że sytuacja wydawała mu się nadzwyczaj nieprzyjemna.

– Oczywiście, tylko proszę powiedzieć swemu adwokatowi, jakie dokumenty przedstawiliśmy. Z pewnością powie, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem. A gdyby nie mógł się stawić w ciągu kwadransa, z uwagi na pilny charakter sprawy możemy przystąpić do realizacji postanowienia pod jego nieobecność.

Martin świadomie użył biurokratycznych zwrotów. Zgadywał, że taki język najlepiej trafi do Gabriela. Zadziałało. Wprawdzie niechętnie, ale wpuścił ich do domu. Wziął od Martina papiery i poszedł zadzwonić. Martin skinął na policjantów z Uddevalli, żeby weszli i chwilę poczekali. Gabriel, bardzo wzburzony, rozmawiał przez telefon, mocno gestykulując. Po paru minutach wrócił do przedpokoju.

– Będzie tu za dziesięć minut – powiedział opryskliwie.

– Dobrze. Gdzie pańska żona i córka? Im również musimy pobrać krew.

– W stajni.

– Możesz po nie iść? – zwrócił się Martin do jednego z policjantów.

– Oczywiście. Gdzie jest stajnia?

– Trzeba iść dróżką wzdłuż lewego skrzydła. Paręset metrów i doprowadzi pana do stajni. – Gabriel nadrabiał miną, chociaż widać było, że bardzo mu się to wszystko nie podoba. Powiedział sztywno: – Może poczekamy na adwokata w środku.

W milczeniu usiedli na brzeżku kanapy. Czuli się nieswojo. Po chwili weszły Laine i Linda.

– O co chodzi, Gabrielu? Policjant mówi, że doktor Jacobsson ma nam pobrać krew! To chyba jakieś żarty!

Linda nie mogła oderwać wzroku od młodego człowieka w mundurze, który je przyprowadził ze stajni.

– Ale coolersko.

– Niestety, Laine. Dzwoniłem już do mecenasa Lövgrena, zaraz tu będzie. Do jego przyjazdu nie będzie żadnego pobierania.

– Nadal nie rozumiem, po co to badanie. – Laine była zdziwiona, lecz spokojna.

– Dla dobra śledztwa niestety nie możemy tego ujawnić. Wkrótce wszystko się wyjaśni.

Gabriel uważnie czytał zezwolenia.

– Tu jest napisane, że macie zgodę na pobranie krwi również od Jacoba, Solveig i jej synów.

Czy Martinowi się zdawało, czy rzeczywiście po twarzy Laine przemknął cień? W następnej sekundzie rozległo się pukanie do drzwi i wszedł adwokat Gabriela.

Po chwili formalności były załatwione. Adwokat wyjaśnił, że policja dysponuje niezbędnymi zezwoleniami, i można było przystąpić do pobierania krwi. Najpierw Gabrielowi, następnie Laine, która o dziwo trzymała się najlepiej. Odnotował, że Gabriel patrzy na żonę ze zdziwieniem, a jednocześnie z aprobatą. Na końcu pobrano krew Lindzie, która nieustannie zerkała na policjanta, a on na nią. Martin posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.

– Załatwione. – Jacobsson ciężko podniósł się z krzesła i zebrał probówki z krwią. Po dokładnym oznaczeniu imieniem i nazwiskiem włożył je do przenośnej lodówki.

– Jedziecie teraz do Solveig? – zapytał Gabriel i twarz wykrzywił mu uśmiech. – Tylko załóżcie kaski i weźcie pałki, bo bez walki się nie podda.

– Poradzimy sobie – odparł sucho Martin. Nie podobał mu się złośliwy błysk w oku Gabriela.

– Tylko nie mówcie, że was nie ostrzegałem… – zachichotał.

Laine syknęła:

– Gabrielu, zachowuj się poważnie!

Gabriel umilkł, zdumiony, że żona zwróciła mu uwagę jak dziecku. Usiadł i patrzył na nią, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu.

Martin wyszedł razem z kolegami i doktorem. Wsiedli do samochodów i pojechali do Solveig. Wtedy zadzwonił Patrik.

– Cześć, jak wam poszło?

– Tak jak się spodziewaliśmy – odparł Martin. – Gabriel wpadł we wściekłość i wezwał adwokata, ale mamy wszystko. Teraz jedziemy do Solveig. Nie wierzę, że z nią pójdzie nam tak samo gładko.

– I słusznie. Tylko dopilnuj, żeby sytuacja nie wymknęła ci się spod kontroli.

– Załatwimy to dyplomatycznie. Nic się nie martw. A wam jak idzie?

– Dobrze. Jest z nami w samochodzie, zaraz będziemy na miejscu, w Tanumshede.

– Powodzenia.

– Nawzajem.

Martin się rozłączył. Podjeżdżali właśnie przed mizerny domek Solveig Hult. Degrengolada wydawała się mniej wszechogarniająca niż za pierwszym razem. Ale nadal nie mógł się nadziwić, jak można tak mieszkać. Niechby biednie, ale czysto i schludnie.

Z obawą zapukał do drzwi, ale nigdy, nawet w najdzikszych fantazjach, nie wyobrażał sobie takiego powitania. Pac! Otrzymał siarczysty policzek z prawej strony. Z zaskoczenia nie mógł złapać tchu. Wyczuł, bo przecież nie widział, że koledzy naprężyli mięśnie, aby wedrzeć się do środka, ale powstrzymał ich gestem.

– Spokojnie. Nie trzeba używać siły, prawda? – powiedział do niej spokojnie. Oddychała ciężko, ale jego słowa podziałały na nią uspokajająco.

– Jak śmiecie pokazywać się tutaj po tym, jak rozkopaliście grób Johannesa! – Wzięła się pod boki i zagrodziła wejście do domu.