Выбрать главу

Tamtego wieczoru mieliśmy kilka w puszce zakopanej pod korzeniem obok rury. Benny ją wykopał. Paliliśmy jak zwykle z nabożeństwem. Potem dyskutowaliśmy na temat tego, co brzmi lepiej. Fajka czy szlug. I jak należy trzymać papierosa. Kciukiem i palcem wskazującym czy kciukiem i dużym palcem. Także i tym razem nie doszliśmy do konkretnych wniosków w żadnej z tych kwestii.

Potem Benny zapytał o moją matkę.

– Twoja stara… do diabła, czy ona…?

Kiwnąłem głową.

– Tak mi się zdaje – odparłem – ojciec tak mówi. To samo lekarze.

Benny szukał odpowiednich słów.

– Cholerny pech – wyrzucił z siebie w końcu.

Wzruszyłem ramionami. Benny miał ciotkę, która umarła, więc wiedział, o czym mówił. Ja sam nie wiedziałem, jak to jest.

Śmierć?

Kiedy o niej myślałem – a myślałem często w trakcie tej chłodnej i beznadziejnej wiosny – najczęściej dochodziłem do wniosku, że jest to najdziwniejszy wyraz ze wszystkich.

Śmierć?

Coś niepojętego. Najgorsze było to, że mój ojciec wiedział o śmierci równie niewiele. Widać to po nim było wtedy, kiedy jedyny raz zapytałem, co to właściwie znaczy być martwym.

– Hmm, tak – pomrukiwał i dalej wpatrywał się w ekran włączonego telewizora, nastawionego tak, by nie było słychać dźwięku. – Tego się nie wie. Czas pokaże.

– Ciężkie lato – powtórzył Benny zamyślony. – Do diabła, Erik, musisz do mnie napisać. Będę siedzieć tam, w Malmberget, aż do końca wakacji, ale jeśli potrzebujesz dobrych rad, to wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć.

Wtedy w betonowej rurze zapanowała cisza, jakby w tym momencie anioł przeleciał. Wyraźnie można było to wyczuć i wiem, że Benny doznał tego samego, bo odchrząknął i uroczystym głosem powtórzył propozycję.

– Cholera jasna, Erik. Pisz, jak sobie radzisz.

Podzieliliśmy się ostatnim zmiętym papierosem.

Wydaje mi się, że potem napisałem do Benny’ego list; prawdopodobnie któregoś dnia w czerwcu, wtedy, kiedy już było bardzo źle, choć nie mam pewności. W każdym razie nigdy nie dał mi żadnej rady.

Słabo radził sobie z papierem i długopisem, ten Benny Barkman. Bardzo słabo.

***

Na początku lat sześćdziesiątych mój ojciec był pracownikiem więzienia. To ciężka praca, zwłaszcza dla osoby o jego wrażliwości, ale nigdy o tym nie mówił.

Zresztą w ogóle niechętnie mówił o sprawach, które były dla niego niemiłe.

Nie ma się co martwić na zapas. Tak czy owak.

Do miasta na równinie przywędrował w latach trzydziestych, w samym środku kryzysu gospodarczego; poznał moją matkę, która zaszła z nim w ciążę mniej więcej wtedy, gdy świat zwariował i sam sobie poderżnął gardło po raz drugi w tym stuleciu. Mój brat Henry przyszedł na świat pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku. Ojciec przyjechał na oddział położniczy prosto z wojska. Przywiózł dopiero co zerwane konwalie i czterdzieści puszek pasztetu z wojskowych zapasów.

Jeśli oczywiście wierzyć wersji, którą zawsze się u nas opowiadało.

Nigdy nie wrócił na północ. Przez resztę wojny jakoś udawało mu się wymigiwać od dalszej służby, po tym jak na świat przyszedł jego pierworodny. Zdaje się, że zasłaniał się bólami pleców. W zamian dostał pracę w jednej z wielu w mieście fabryk, produkującej buty zimowe dla wojska, tak więc w pewnym sensie dokładał swoją cegiełkę do ostatecznego zwycięstwa. Jakiś rok po zakończeniu wojny cała rodzina przeniosła się do mieszkania przy ulicy Sportowej.

Jeśli chodzi o mnie, urodziłem się osiem lat i osiem dni po moim bracie i dorastałem w poczuciu, że między mną a nim była zdecydowanie większa różnica wieku niż między nim a naszymi rodzicami. Dopiero teraz, na początku lat sześćdziesiątych, zacząłem pojmować, że to wrażenie było mylne; może sprawił to rak mojej matki, który uświadomił mi, jak było w rzeczywistości.

Bo byli już raczej starzy, moja matka i ojciec. Tego lata, kiedy matka miała odejść na zawsze, oboje mieli po pięćdziesiąt siedem lat. Razem sto czternaście, suma przyprawiająca o zawrót głowy. W czerwcu Henry skończył dwadzieścia dwa lata. A może dwadzieścia trzy. Sam miałem czternaście. Tak to wszystko wtedy wyglądało.

Ojciec pracował w więzieniu. Półtora roku wcześniej, zanim się tam zatrudnił, otwarto cele wszystkich najbardziej niebezpiecznych przestępców w kraju.

Albo raczej zamknięto cele, tyle że już bez nich.

Ojciec był „klawiszem” – słowo, o którym w mieście nie słyszano do momentu, gdy powstało „Wielkie Szare”.

Sam o sobie mówił „strażnik”. Inni o nim „klawisz”. Klawisz w „Wielkim Szarym”.

Wcześniej był cholewkarzem w przeróżnych fabrykach. Określenie „cholewkarz” zaczęło zanikać mniej więcej wtedy, gdy zamknięto ostatnie fabryki, za to zaczęli pojawiać się „klawisze”. Tak wygląda świat, ja też zacząłem się tego uczyć. Część rzeczy gdzieś znika, a na ich miejsce pojawiają się nowe. Zdarzenia czy wszystkie możliwe wypadki? I ludzie.

Tylko w głowie wszystko pozostaje. Choć czasem wydaje się, jakby i stamtąd wiele już poznikało.

Fabryka, której nie zamknięto w tamtych latach, nazywała się Sylt & Saft, pracowała w niej moja matka. Przynajmniej do czasu, kiedy zachorowała. To, że ojciec pracował w fabryce obuwia, a matka w przetwórni, miało swoje zalety. Człowiek miał zawsze skórzane buty, a na dole w spiżarce był najczęściej spory zapas soku jabłkowego.

Ale tamtego lata te czasy były już w zasadzie za nami. Posiadanie ojca klawisza nie miało właściwie żadnych zalet.

***

Co się zaś tyczy mojego brata Henry’ego, to zamysł był taki, by poszedł na studia, dzięki czemu wspiąłby się o jeden bądź dwa szczeble po drabinie społecznej, lecz nie wszystko poszło zgodnie z planem. Rozpoczął szkołę średnią w mieście powiatowym. Była uznawana za prestiżową, chodzili do niej jedynie chłopcy i mieściła się w tysiącletnim pałacu otoczonym murem. Dotąd wszystko szło dobrze. Henry uczył się pilnie i codziennie dojeżdżał pociągiem do szkoły.

Jednak uciekł stamtąd po mniej więcej dwóch semestrach. Było to jesienią tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego i minął ponad rok, nim z workiem marynarskim i kiścią bananów na plecach znów zapukał do drzwi domu rodzinnego przy ulicy Sportowej. Przemierzył cały świat, wyjaśnił, a najczęściej bywał w Hamburgu i Rotterdamie, a na ramieniu miał wytatuowaną różę. Wtedy wszyscy zrozumieli, że nie miał większej ochoty wspinać się po drabinie społecznej, przynajmniej nie w taki sposób, jaki dla niego przewidziano. Moja matka płakała, kiedy Henry wrócił, lecz czy z radości, czy ze zmartwienia z powodu tatuażu, który jej się nie spodobał, tego nie wiem. Po odpoczynku trwającym parę miesięcy Henry znów wyruszył w drogę. Do tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku Henry był na siedmiu morzach, aż wrócił do domu, tego samego dnia, w którym Dan Waern stracił brązowy medal na tysiąc pięćset metrów na olimpiadzie w Rzymie, i powiedział, że ma już dość morza. Zaczął za to pracować jako wolny strzelec w gazecie regionalnej „Kurren” i wszedł w stały związek z niejaką Emmy Kaskel, która pracowała w sklepie Bildberga z odzieżą męską i była posiadaczką najpiękniejszego biustu w całym mieście.

Przypuszczalnie na całym świecie.

Mniej więcej w tym samym czasie Henry kupił sobie mieszkanie w mieście powiatowym odległym o dwadzieścia kilometrów od tego, gdzie „Kurren” miało swoją główną siedzibę. Örebro. Jego kawalerka była wielkości mniej więcej dwóch stołów do ping-ponga; nie było w niej ani toalety, ani bieżącej wody, lecz mimo to Emmy Kaskel od czasu do czasu uwalniała z ubrań swoje ładne piersi i coś jeszcze, tam, w tej norze.