Przynajmniej ja i Benny snuliśmy takie domysły.
Mimo to Emmy nie wprowadziła się do niego. Była o dwa lata młodsza od Henry’ego i w dalszym ciągu mieszkała z rodzicami, którzy byli misjonarzami i u Bildberga dostawali rabat.
Na dobrą sprawę polowa naszego miasta śpiewała w chórze należącym do wolnego Kościoła, więc nie było powodów do niepokoju, twierdził Henry, mój brat.
– Ach, to ty? – rzekł ojciec, kiedy wszedłem do domu w ten ciepły majowy wieczór.
– Tak – powiedziałem. – To tylko ja.
Widać było, że coś go trapiło, więc usiadłem w kuchni przy stole z sokiem jabłkowym i kilkoma sucharkami. Zacząłem wertować stary numer „Det Bästa”, którego około pięciu kilo otrzymywaliśmy w prezencie gwiazdkowym od stryja Willego, który był dwunasty na liście najlepszych szachistów w Szwecji i miał bar mleczny w Saffle.
– Nie jest lekko – rzekł ojciec.
– Jest jak jest – odpowiedziałem.
– Mógłbyś zamieszkać latem w Genezaret.
– Fajnie – powiedziałem.
– Nie będzie ci tam źle. Rozmawiałem z Henrym. On i Emmy też będą tam mieszkać i zaopiekują się tobą.
– Dam sobie radę – odparłem.
– Wiem – przytaknął ojciec. – Możliwe, że pojedzie także Edmund.
– Edmund? – zdziwiłem się.
– Dlaczego by nie? – odrzekł ojciec i podrapał się z zakłopotaniem po szyi. – Będziesz miał towarzystwo w swoim wieku.
– Taa – mruknąłem. – Nie ma się co martwić na zapas.
Rozdział 2
Budynek szkolny miał trzy piętra. Prostokątny jak pudełko na buty, pokryty żółtobiałym kamieniem, który z biegiem lat stał się brązowy.
Wzdłuż dłuższego boku budynku rozciągało się żwirowe boisko, gdzie na przerwach można było grać w piłkę nożną – po drugiej stronie budynku było również żwirowe boisko, które nadawałoby się do rozgrywania meczów, ale się tego nie robiło.
Po tej drugiej stronie zbierali się antyfutboliści; czyli dziewczyny, które tłoczyły się w hałaśliwych gromadach, wymieniały różnymi przedmiotami i plotkowały. Nie wiem zresztą, czy faktycznie się czymś wymieniały i czym w ogóle się zajmowały, bo zawsze trzymałem się od nich w bezpiecznej odległości. Zaliczałem się do tego tuzina chłopców, którzy nie grali w futbol i nie brudzili się podczas każdej przerwy. Do antyfutbolistów.
W głębi duszy byłem wrogiem sportu i nie pojmowałem, w jaki sposób ci wszyscy piłkarze mieścili się na boisku w czasie każdej przerwy; musiało być ich co najmniej pięćdziesięciu. Ale być może naprawdę grała tylko elitarna dwudziestka, podczas gdy inni stali wokół, krzyczeli i brudzili się, jak tylko mogli. Nie wiem. Nigdy tam nie stałem i nie patrzyłem. Jak już powiedziałem, sprzyjałem antyfutbolistom, czyli trzymałem z dziewczynami, choć nie był to szczególny powód do dumy. Próbowałem wyobrazić sobie, że w życiu istnieją inne wartości. I bynajmniej nie byłem w tym osamotniony. Tak samo myślał: Benny. I Snukke. Balthazar Lindblom i Veikko, i Dupa-Enok, i kilku innych. I Edmund.
Gdy zacząłem o nim myśleć – po tym, jak mój ojciec zaproponował, byśmy spędzili razem lato – doszedłem do wniosku, że tak naprawdę nic o nim nie wiem.
To znaczy poza tym, co oczywiste. Że jego ojciec czytał świerszczyki i że Edmund urodził się z sześcioma palcami u każdej ze stóp.
Poza tym był niezapisaną kartą, zdałem sobie z tego sprawę. Całkiem rosły i dość silny – i w okularach, w których zawsze brakowało albo szkła, albo części oprawki.
Chodziliśmy do tej samej klasy jedynie przez ostatni rok, krążyły plotki na temat jego modelu miniaturowej kolejki i piekielnie dużej kolekcji zachodnich gazet, ale nie wiedziałem, ile było prawdy w tych opowieściach.
Jego ojciec był gliniarzem, było to łączące nas ogniwo. W minionym roku pracował z moim ojcem i tak zaczęło się mówić o wspólnym lecie.
I o tym, abyśmy spędzili je razem.
W zasadzie z nikim się bliżej nie trzymałem, może oprócz Benny’ego, który wyjeżdżał na całe lato. W gruncie rzeczy nie miałem żadnych zobowiązań – nie tak jak Benny, który był uwiązany na całe wakacje. Jeżdżąc rowerem po okolicy, postanowiłem wybadać teren.
– Hej, Edmund – zagaiłem.
– Cześć – odpowiedział.
Staliśmy na parkingu rowerowym, pod dachem pokrytym blachą falistą.
– Mój ojciec wspomniał o naszych wspólnych wakacjach – odezwałem się.
– Tak, słyszałem – odparł Edmund.
– Aha – powiedziałem.
– No tak – rzekł Edmund.
Potem zadzwonił dzwonek i przez kilka dni nic więcej nie zostało powiedziane w tej sprawie.
Ale uznałem, że był to całkiem obiecujący wstęp.
Genezaret to nie było jezioro, ale dom położony nad jeziorem, które nazywało się Möckeln. Zresztą wciąż się tak nazywa.
Dwadzieścia pięć kilometrów od miasta. Ponad dwie godziny jazdy rowerem w jedną stronę. Ponad półtorej godziny z powrotem.
Różnicę w czasie powodowało wzgórze Kleva, wykańczający mięśnie potwór, znajdujący się mniej więcej w połowie drogi, wysoki na tysiąc trzysta metrów.
Wokół Möckeln – całkiem dużego i niemal okrągłego jeziora o brązowej wodzie – znajdowało się kilka zabudowań, ale głównie otaczały go plaże na skraju lasu. Genezaret stał na porośniętym sosnami cyplu, samotny i opustoszały. Należał do rodziny mojej matki. Waląca się dwupiętrowa drewniana chałupa bez żadnych wygód. Każdej zimy lód niszczył pomost, a w łódce nie było silnika, który odczepiony leżał w szopie, właściwie od kiedy pamiętam.
Moja umierająca matka nie była jedyną właścicielką domu. Współwłaścicielką była siostra matki, ciotka Rigmor, do której należała połowa spadku, ale ciotka jako niepoczytalna nie mogła rościć sobie żadnych praw do majątku.
Przyczyną smutnego stanu ciotki był traumatyczny wypadek z początku wojny. Wpisał się w historię naszej rodziny w taki sam oczywisty sposób, jak grzech pierworodny w historię rodziny biblijnej. Ciotka zderzyła się z łosiem, a tym, co rzucało silny i nieco mitologiczny blask na całe zdarzenie, był fakt, że stało się to podczas jazdy na rowerze. Jechała oczywiście ciocia Rigmor, nie łoś. Razem z przyjaciółką spędzała wakacje, zwiedzając Smolandię. Gdy zjeżdżała z jakiegoś wzniesienia, najpierw trafiła prosto na okazałego dwunastaka PP, a następnie do znanego w całym kraju domu wariatów Dingle położonego na zachodnim wybrzeżu. Na całe życie, jak się wydawało. Widziałem ją tylko przez chwilę i uznałem, że ani trochę nie jest podobna do mamy. W zasadzie przypominała fokę. Tylko że zamiast wąsów miała okulary. Myślałem, że tak się wygląda, gdy siedzi się w Dingle.
Nie wiadomo na pewno, czy mój ojciec i matka próbowaliby sprzedać Genezaret, gdyby nie ten fatalny wypadek z ciotką, ale tak mi się wydaje.
Wiedziałem, że nie czuli się tam dobrze. Być może dlatego, że było tam niewygodnie. A może dlatego, że moja mama nigdy nie nauczyła się pływać. Jezioro w niektórych miejscach było głębokie. W każdym razie nie w pobliżu naszego cypla.
Niezależnie od tego, jak było naprawdę, trudno mi było wyobrazić sobie, jak będzie wyglądać lato, gdy rozmyślałem o wakacjach w majowe dni. Z Henrym i Emmy. Nie potrafiłem myśleć o Emmy, nie widząc przed sobą jej piersi.
Pod bluzką, ale jednak. Gdy tylko wyobraziłem sobie jej biust, natychmiast mi stawał.
Tak to już było.
A myśl o tym, co mój brat mógłby robić z Emmy Kaskel, była trudna do zniesienia. Genezaret nie był dużym domem. Do tego jeszcze Edmund. Nie wiedziałem po prostu, jak będzie. Ale co tam, pomyślałem. Przyjdzie pora, przyjdzie rada.