To był piątek, gdy Ewa Kaludis rozpoczęła pracę w szkole Stava. Mieliśmy właśnie dwie łączone lekcje z obróbki drewna, a ja ostatecznie schrzaniłem stojak na gazety, nad którym pracowałem przez ostatnie siedem miesięcy. Drewniany Gustav nie był tym zachwycony, ale za bardzo się tym nie przejąłem. Nie lubiłem prac ręcznych – ani szycia, ani obróbki w drewnie; nigdy nie wychodziło mi to tak, jak bym chciał i zawsze zabierało cholernie dużo czasu. Jak zwykle wystawałem bezczynnie pod dachem parkingu rowerowego razem z Bennym i Dupą-Enokiem i czekałem, aż skończy się przerwa. Wtedy na ulicy pojawiła się ona.
Chcę zaznaczyć, że zobaczyłem ją pierwszy, ale zarówno Benny, jak i Dupa-Enok są również pewni tego, że to oni ujrzeli ją pierwsi. W zasadzie nie odgrywa to żadnej roli, chodzi przecież przede wszystkim o to, że się pojawiła.
W każdym razie na pewno najpierw przeszła obok boiska, bo na kilka sekund strona należąca do dziewczyn wypełniła się ludźmi, którzy tylko stali i się gapili. Brudni piłkarze w dużych zgrajach.
– Ja pierdolę – powiedział Benny i otworzył szeroko usta, jakby siedział na fotelu u dentysty Slaktarssona i czekał na borowanie.
– Taak – odpowiedział Dupa-Enok.
– Przecież to jest Kim Novak.
Nic nie powiedziałem. Głównie dlatego, że nie lubiłem gadać bez potrzeby, ale też dlatego, że odebrało mi mowę. Babka, która zajechała warczącym skuterem prosto na szkolne boisko, naprawdę wyglądała jak Kim Novak. Burza jasnych włosów, szykownie przewiązanych czerwoną chustką. Ciemne eleganckie okulary i usta tak duże i słodkie, że ugięły się pode mną kolana.
Czarne, wąskie spodnie rybaczki, cienki czarny sweterek, który opinał piersi, i powiewająca na wietrze, rozpięta koszula w czerwono-czarne paski.
– Ale bomba! – westchnął Balthazar Lindblom.
– To puch – powiedział Dupa-Enok.
– Ja pierniczę, Kim Novak wparowuje na puchu na nasze boisko. A niech mnie…
Potem Dupa-Enok stracił przytomność. Miał jakąś łagodną odmianę epilepsji i czasami mdlał.
Byłoby raczej dziwne, gdyby to wszystko wytrzymał – pomyślałem.
Kim Novak wyłączyła pucha. Przez chwilę stała nad siodełkiem na szeroko rozstawionych nogach, ze stopami w żwirze, przyglądając się z uśmiechem stu ośmiu postaciom, które jak sparaliżowane stały na szkolnym boisku.
Następnie zsiadła ze skutera, zgrabnie umieściła go na stojaku, wyjęła z bagażnika płaską aktówkę, przemaszerowała przez ten gabinet figur woskowych i weszła do szkoły.
Gdy znikła w środku, odwróciłem głowę i odkryłem, że obok mnie stał Edmund. Niemal ramię w ramię, tyle że on był trochę wyższy.
– Coś takiego – powiedział grubym niewyraźnym głosem. – To się nazywa dojrzała kobieta.
Pokiwałem głową. Pomyślałem o świerszczykach jego ojca i uznałem, że Edmund wie, co mówi.
W ciągu dwóch godzin wszystko się wyjaśniło. Ludzie po drugiej stronie budynku szkoły już od dawna wiedzieli, że Berra Albertsson przeprowadzi się do miasta, my chyba też, przynajmniej kiedy się nad tym zastanowiliśmy. Berra był legendą piłki ręcznej, brał udział w ponad stu pięćdziesięciu meczach w reprezentacji kraju i mówiło się, że strzelał bramki z taką siłą, że bramkarze ginęli, jeśli trafił ich w głowę. Po dwunastu sezonach w rozgrywkach ligowych i reprezentacji kraju miał teraz zwolnić trochę tempo, obejmując funkcję trenera drużyny szczypiornistów w naszym mieście. Miał ją doprowadzić do pierwszej ligi.
Rozumiał to nawet ktoś taki jak Veikko, a o wszystkim można było przeczytać kilka tygodni wcześniej w „Kurren”.
Armata Berra miał się wprowadzić do jednego z nowo wybudowanych domów w Angermanlandii i pierwszego lipca objąć posadę wicedyrektora parku.
W gazecie nie napisano o tym, że był zaręczony z Kim Novak, która naprawdę nazywała się Ewa Kaludis.
A także o tym, że będzie ona zastępować w szkole beznadziejną Eleonorę Sintring, która na początku miesiąca złamała kość udową podczas skoku przez skrzynię na gimnastyce dla gospodyń domowych.
Już następnego dnia kilku futbolistów krążyło z listą, na którą można się było wpisać, jeśli było się gotowym złamać Sintring drugą nogę, jak tylko wróci do szkoły.
Chodziło o to, by chętni ciągnęli losy, gdy sprawa stanie się aktualna. Gdy ja i Benny się wpisywaliśmy, lista była długa.
W tamtą sobotę natknąłem się w bibliotece na Edmunda.
– Często tu przychodzisz? – zapytałem.
– Czasami – powiedział Edmund. – W zasadzie to całkiem często. Trochę czytam.
To mogło się zgadzać. Dla mnie osiągnięciem było przeczytanie jednej książki w miesiącu, nic więc dziwnego, że się tu wcześniej nie spotkaliśmy.
Edmund był nowy w mieście.
– Co najchętniej czytasz? – zapytałem.
– Kryminały – odpowiedział bez wahania. – Stagge i Quentin, i Carter Dickson.
Pokiwałem głową. Nigdy o nich nie słyszałem.
– Ale też Juliusza Verne’a – dodał po chwili.
– Juliusz Verne to cholernie dobra książka – powiedziałem.
– Cholernie dobra – powiedział Edmund.
Przez chwilę staliśmy i gapiliśmy się przed siebie.
– Co będzie z latem? – zapytał potem.
– Jak to co będzie? – zdziwiłem się.
– Z tym miejscem – odparł Edmund – z waszym domem.
Nie załapałem dokładnie, o co mu chodziło ani też do czego zmierzał.
– Jak to? – zapytałem.
Zdjął okulary i zaczął poprawiać taśmę klejącą, która je trzymała w całości.
Tym razem najwyraźniej połamał je tuż u nasady nosa.
– Niech to szlag – powiedział.
Nie odezwałem się. Upłynęło pół minuty.
– Mogę przyjechać czy nie? – rzekł w końcu.
– Czy możesz przyjechać? – wyjąkałem. – Co masz na myśli? Westchnął.
– Cholera, ty tu decydujesz – powiedział.
Wtedy zrozumiałem. Myślałem, że spalę się ze wstydu. Dostałem gęsiej skórki.
– Jasne – powiedziałem. Edmund włożył okulary.
– Jesteś pewien?
– Oczywiście – odparłem. Gęsia skórka znikła. Nastąpiła chwila ciszy.
– Ekstra – podsumował tak samo niskim i niewyraźnym głosem, jak na boisku.
– Yyyy… lubisz Märklina czy Fleischmanna?
Rozdział 3
Henry, mój brat, był wysokim dryblasem, wszyscy tak mówili. Był też prawdopodobnie przystojny, tak przynajmniej twierdziły kobiety. Ja sam w tym czasie nie potrafiłem trafnie ocenić wyglądu mężczyzn, ale widziałem przecież, że przypominał trochę Ricky’ego Nelsona i wydawało mi się, że był to całkiem dobry wzór.
Albo raczej Ricka, bo właśnie na takie imię przerzucił się w tamtym roku.
Palił też lucky striki i zawsze wysuwał je z kieszeni białej nylonowej koszuli gestem, który oznaczał mniej więcej tyle, że ciężko harował, a teraz nadeszła pora, żeby zakopcić.
Na rok przed śmiercią matki kupił swój pierwszy samochód, był to w ogóle pierwszy samochód w rodzinie.
Czarna bańka VW, którą jeździł na swoje reporterskie wyprawy po okolicy. Sprawił sobie też aparat fotograficzny, więc mógł robić zdjęcia swoich wypadków i ich ofiar.
Odnosiłem wrażenie, że całkiem nieźle potrafił związać koniec z końcem dzięki pracy freelancera.
Tak mówił nasz ojciec.
– Całkiem nieźle potrafi związać koniec z końcem, ten Henry.
Właściwie nie wiedziałem dokładnie, co oznaczało określenie „freelancer”. Oficjalnie Henry pisał przecież dla „Kurren”, ale samo słowo było jakby powiązane z czymś innym. Lucky strike. Beat. Freelance. Bańkę VW ochrzcił imieniem Killer.