– Ej, Erik – powiedział w tamto niedzielne przedpołudnie.
– Tak, Henry.
Właśnie zaparkował Killera przy ulicy Sportowej.
Siedzieliśmy w kuchni, Henry zapalił papierosa i siorbał letnią kawę, którą pozostawił ojciec, zanim pojechał autobusem do szpitala.
– Tego lata będziemy mieszkać razem. Ojciec tak powiedział.
Zaciągnął się.
– Tak będzie dla ciebie najlepiej.
Pokiwałem potakująco głową i spojrzałem przez okno. Słońce mocno świeciło. W taki dzień można by się było wykąpać w jeziorze Möckeln.
– Ciężka sprawa, to z mamą – stwierdził Henry.
– Tak – odpowiedziałem.
Oparł łokcie na stole i spojrzał na słońce.
– Ładna pogoda.
Skinąłem głową.
– Można by się przejechać i sprawdzić, jak to wygląda. Genezaret, znaczy się.
– Jasne – odrzekłem.
– Masz ochotę?
– Nie mam żadnych planów – odpowiedziałem.
Tego dnia Henry i ja posprzątaliśmy trochę w Genezaret. Uporządkowaliśmy dom przed latem. Wywlekliśmy na trawę wszystkie materace, poduszki i koce, aby słońce wyciągnęło z nich zimową wilgoć. Otworzyliśmy okna na oścież i zamietliśmy podłogę. Nie było z tym dużo roboty.
Na parterze znajdowały się dwa pokoje i mała kuchnia z lodówką i kuchenką. Na pierwsze piętro wchodziło się schodami od strony szczytowej ściany budynku.
Dwa pokoje przechodnie. Spadzisty dach i straszny upał, gdy tylko wpadało tam trochę słońca.
Wykąpaliśmy się. Znaleźliśmy pomost tam, gdzie był zawsze; w sitowiu po południowej stronie cypla. Henry powiedział, że w tym roku przerobi go na most pontonowy. Przytaknąłem i stwierdziłem, że to cholernie dobry pomysł. Tylko że przydałyby się lepsze deski, powiedział Henry.
Przez chwilę leżeliśmy na materacach, opalaliśmy się i trochę gadaliśmy. Albo paliliśmy. Henry poczęstował mnie dwoma papierosami i zagroził, że mnie zabije, jeśli powiem o tym ojcu. Ja oczywiście nie miałem takiego zamiaru. Wyjechaliśmy do domu wczesnym popołudniem, gdy było najcieplej.
Wieczorem Henry musiał iść na mecz piłki nożnej. Wzięliśmy ze sobą obie butle gazowe, aby je napełnić przed latem.
To była w sumie, fajna niedziela i pomyślałem, że może lato też będzie znośne. Ciężkie, ale do wytrzymania.
Tak naprawdę bardziej niż Edmund Fleischmann interesowały mnie czasopisma jego ojca, ale nie dałem tego po sobie poznać. Pokój Edmunda był wielkości mniej więcej ośmiu metrów kwadratowych, a makieta z kolejką zajmowała sześć metrów. Całość była dość praktycznie rozwiązana. Spał na materacu pod płytą, gdzie miał także lampę, półkę na książki i kilka szuflad z ubraniami. Nie widziałem żadnych zachodnich gazet.
– Przebudujemy? – zapytał Edmund.
– Okej – odpowiedziałem.
W dwie godziny przebudowaliśmy cały krajobraz, przejechaliśmy kolejką dookoła, doprowadziliśmy do kilku zderzeń, aż nam się to znudziło.
– Właściwie to najfajniej się buduje – stwierdził Edmund.
– To prawda – przytaknąłem.
– Wszystko dostałem od kuzyna – powiedział Edmund. – Ożenił się i żonka nie pozwoliła mu tego zatrzymać.
– O kurde… – westchnąłem. – Tak bywa.
– Trzeba uważać, gdy się wybiera babę – oznajmił Edmund. – Idziemy do kuchni wciągnąć pommaca? [1]
Wyżłopaliśmy pommaca w kuchni Edmunda, a ja wciąż zastanawiałem się nad świerszczykami i nad tym, że miał dwanaście palców zamiast dziesięciu, ale nie było jakoś okazji, by podjąć któryś z tych tematów.
Zamiast tego pojechaliśmy na rowerach do domu w kierunku ulicy Sportowej i napiliśmy się soku jabłkowego.
Zabrałem Edmunda do lasu i pokazałem betonową rurę. Cholernie mu się spodobała, w każdym razie tak powiedział. Potem przypomniał sobie, że miał być w domu na obiedzie już pół godziny temu, i rozstaliśmy się.
Pokój nauczycielski znajdował się na trzecim piętrze. Przylegał do niego duży taras, jedyny w budynku. Gdy zbliżały się wakacje, nauczyciele często tam siadywali pod pstrokatymi parasolami, pili kawę i palili.
Podczas krótkich wizyt Ewy Kaludis w szkole życie towarzyskie na tarasie zmieniało się. Stało się raczej i paliło zamiast siedzieć, i przewieszało przez barierkę, trochę obojętnie obserwowało szkolne boisko.
Ona była tego powodem i nic dziwnego, że ogiery ustawiały się wokół niej, kopciły i szczerzyły zęby.
Nauczyciel do spraw zaopatrzenia szkoły w pomoce naukowe Stensjöö. Koń Håkansson. Okularnik.
– Patrz na Okularnika, ja pierniczę! – krzyknął Benny. – Wsadza jej od tyłu!
– Gadanie – rzekł Balthazar Lindblom. – Nie odważy się jej tknąć. Tylko się gapią. Jeśli ją zaczepią, przyjdzie Armata Berra i ich zatłucze.
– Murowane – potwierdził Veikko. – Wystarczy, że kopnie kogoś piłką prosto w twarz. Facet z piekła rodem.
W tamte ciepłe dni pod koniec maja po stronie boiska, gdzie zbierały się dziewczyny, było wyjątkowo tłoczno. Piłkarze zaczęli się najwyraźniej interesować bardziej szlachetnymi sprawami, a na parkingu rowerowym zrobiło się po prostu ciasno. Ewa Kaludis uczyła tylko w naszej i jeszcze jednej klasie, więc mogliśmy się nią nacieszyć nie tylko wtedy, gdy akurat nadarzała się okazja, aby ją zobaczyć.
Na przykład w czasie przerw, gdy stała na tarasie. Kim Novak. Ewa Kaludis. Babka Armaty Berry.
Ja zaliczałem się do grupy szczęśliwców.
Angielski i geografię mieliśmy z beznadziejną Sintring, zanim wywróciła się na skrzyni. Koń Håkansson zastępował ją przez kilka tygodni, a teraz nawiedziła nas Ewa Kaludis. Na trzy tygodnie przed wakacjami.
Nawiedziła.
Właściwie wcale nie uczyła. Nie było takiej potrzeby. Harowaliśmy jak woły. Zawsze gdy wchodziła, w klasie panowała nabożna cisza. Uśmiechała się, a oczy jej lśniły. Przez klasę przechodziło lekkie drżenie. Potem siadała na katedrze, zakładała nogę na nogę i kazała nam kontynuować pracę od tej czy od tamtej strony.
Natychmiast rozpoczynaliśmy pracę. Ewa Kaludis siedziała na katedrze, bił od niej blask. Albo przechadzała się po klasie, przeciskając biodra między ławkami.
Jeśli podniosło się rękę, ona prawie zawsze stawała z tyłu po skosie, wyginała się do przodu i opierała piersiami o ramię ucznia. Albo jedną piersią.
O pomoc prosili prawie wyłącznie chłopcy, a powietrze w klasie było ciężkie od perfum i młodej tłumionej zmysłowości.
Właściwie nie wiedziałem, czy dziewczyny lubią Ewę Kaludis, bo prawie nigdy nie wymieniałem z nimi żadnych opinii, ale wydawało mi się, że czerpały jakieś korzyści z jej obecności. Na swój kobiecy sposób. Ale może się myliłem. Może były zazdrosne jak diabli.
Raz, gdy podniosłem rękę i poczułem jej pierś przy moim ramieniu i jednym policzku, myślałem, że zemdleję. Pociemniało mi przed oczami i pomyślałem, że równie dobrze mógłbym w tej chwili umrzeć. Chyba to zauważyła, bo położyła mi dłoń na ramieniu i zapytała, co mi jest. To oczywiście nie poprawiło sytuacji, ale przygryzłem język i powoli doszedłem do siebie.
– Źle się czuję – wypaliłem. – Wydaje mi się, że dostanę okres…
Nie wiem, dlaczego właśnie to powiedziałem, ale Ewa Kaludis tylko się zaśmiała, a Benny, który siedział obok mnie i jako jedyny usłyszał moją genialną odpowiedź, stwierdził na przerwie: „Niech mnie diabli, nigdy w życiu czegoś podobnego nie słyszałem”.
– Erik, do diaska, teraz twoje akcje dobrze stoją, to jasne jak cholera.