Nie byłem pewien, czy miał rację, cieszyłem się w każdym razie, że się nie wkurzyła.
– Poczekamy chwilę – powiedział ojciec. – Nie skończyli jeszcze obchodu.
Przytaknąłem. Ścisnąłem reklamówkę, tak że winogrona jeszcze bardziej się zgniotły.
– Nie zgnieć winogron – powiedział ojciec.
– Dobrze – odrzekłem.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy na zielonych ławkach. Pielęgniarki gnały w tę i we w tę, uśmiechając się do nas przyjaźnie.
– Obchód zawsze trochę trwa – stwierdził ojciec. – Dużo się wtedy dzieje.
– Wiem – odparłem.
– Zdążysz się jeszcze uczesać. Tam na rogu jest toaleta.
Poszedłem się uczesać nowym metalowym grzebieniem. Wyłamałem w nim pięć zębów od strony węższego końca, żeby móc otworzyć zamek w toalecie na dworcu kolejowym, ale nie podziałało. To nie miało znaczenia. Ważne było, że brakowało zębów. Jeśli się przebywało tam, gdzie dziewczyny, w dodatku bez metalowego grzebienia, nie było się wartym więcej niż przebita dętka rowerowa. Co najwyżej. Tak to już było.
– Pewnie niedługo będziemy mogli wejść do mamy – powiedział ojciec, gdy wróciłem.
– Wiem – odpowiedziałem. – Ale nie ma pośpiechu.
– Masz rację – rzekł ojciec.
Próbowała mnie przytulić, ale zamiast tego ja pogładziłem mamę.
Ojciec usiadł po jej prawej, a ja po jej lewej stronie.
– Kupiliśmy trochę winogron – powiedział ojciec.
– Jak miło – odrzekła mama.
Położyłem reklamówkę na żółtym szpitalnym kocu.
– Jak ci idzie w szkole? – zapytała mama.
– Dobrze – odpowiedziałem.
– Zwolniłeś się dzisiaj z lekcji?
– Tak.
Zajrzała do torby i z powrotem ją zwinęła.
– A jak w domu?
– Bez problemów – odparłem. – Tata czasem przypali sos, ale każdego dnia idzie mu coraz lepiej.
Mama, zamykając oczy, uśmiechnęła się, tak jakby kosztowało ją to wiele wysiłku. Spojrzałem na nią. Była szaroniebieska na twarzy, a jej włosy wyglądały jak zwiędła trawa.
– Bez problemów – powtórzyłem. – Czy jest tu toaleta?
– Oczywiście – powiedziała zmęczonym głosem. – W korytarzu.
Przytaknąłem i wyszedłem. Usiadłem na sedesie i przez dwadzieścia pięć minut usiłowałem się wysrać. Potem wróciłem do rodziców.
Mama i tata siedzieli blisko siebie i szeptali. Gdy wszedłem, zamilkli. Usiadłem na krześle po lewej stronie łóżka.
– Wkrótce jedziecie do Genezaret? – zapytała mama.
– Tak – powiedziałem. – Henry i ja byliśmy tam już i trochę posprzątaliśmy.
– Dobrze, że Henry i Emmy troszczą się o ciebie.
– Tak – przytaknąłem.
– Henry’emu całkiem dobrze idzie – rzekł ojciec.
Na chwilę zrobiło się cicho.
– Miło, że mnie odwiedziłeś – powiedziała mama.
– E tam – odpowiedziałem.
– Chyba będziemy już szli – przerwał ojciec. – Zdążymy na autobus piętnaście po.
– No, idźcie – odparła mama. – Krzywda mi się tu samej nie stanie.
– Przyjdę jutro po pracy – odparł tata.
– Krzywda mi się nie stanie – powtórzyła mama. Wstałem i pogłaskałem ją po ramionach, potem wyszliśmy.
Wyjąłem opowieści o Pułkowniku Darkinie i przeliczyłem je. Wszystko się zgadzało. Sześć czarnych zeszytów w ceratowych okładkach, po czterdzieści osiem stron każdy. Pięć zeszytów było zapisanych; szósty prawie skończony. Włożyłem zakończone przygody z powrotem do plastikowej siatki i zamknąłem je głęboko w szufladzie, gdzie trzymałem bieliznę. Nie była to idealna kryjówka; wiele razy myślałem o tym, aby zorganizować coś lepszego, zakopać siatkę gdzieś w lesie. Głęboko ukryta w ziemi tam byłaby bezpieczna od kradzieży.
Nic jakoś z tego nie wyszło. Ale teraz, gdy matka leżała w szpitalu, szuflada na bieliznę była znacznie pewniejsza. Ojciec nie grzebał w moich rzeczach. W ogóle rzadko kiedy wchodził do mojego pokoju.
Rozpocząłem „Pułkownika Darkina” jakieś dwa lata wcześniej. Pierwszy zeszyt dostałem w prezencie urodzinowym od Lindy Britt, tłustej kuzynki z długimi jak u królika zębami. Uważała, że powinienem zacząć pisać pamiętnik. Bo ona to robiła i było to bardzo rozwijające.
W zeszycie nie było linii, co uznałem za dość dziwne, skoro chciała, abym w nim pisał. Wziąłem więc linijkę i podzieliłem strony na pola jak w komiksie – czterdzieści osiem kartek po cztery okienka na stronie i już wkrótce pisałem „Pułkownika Darkina i złotą ligę”. Była to przygodowa historia, której akcja rozgrywała się pomiędzy Londynem, Askersundem i Dzikim Zachodem i zawierała wszystko, czego można było wymagać – zapętloną podwójną grę, opisy aktów niewzruszonej uczciwości i celne dialogi.
– Ma pan dokładnie sekundę na odpowiedź, inżynierze Frega, mój czas jest cenny.
– Niezłe ciało, panno Carlson. Chyba nie chce go pani stracić?
– Na miłość boską, Nessie, zapomniałeś zamieszać rum w herbacie!
Sam Pułkownik Darkin był psem gończym, który wycofał się do swojego bunkra w górach, ale wyruszał do akcji, gdy wymagała tego sytuacja na świecie. Jego towarzyszką była blondyna o dużym biuście i wielkiej władzy nad męskim rodzajem.
Nazwałem ją Vera Lane i zakochałem się w niej od pierwszego zapisanego okienka. W tej chwili siedziała zamknięta pod kluczem na strychu szalonego naukowca o nazwisku Finckelberg. Właśnie z warkotem wyruszył swoim ferrari do miasta, by zakupić benzynę w celu podpalenia domu z Verą w środku.
Darkin znajdował się sto kilometrów od tego miejsca na motocyklu BSA-300 LT z diamentowymi szprychami. Byłem zmuszony posłać po niego w odpowiednim momencie, zanim płomienie zaczęłyby ślizgać się po pięknym ciele Very Lane; śpieszyłem się z przywołaniem Darkina także dlatego, że kończył mi się zeszyt i kiepsko szło rysowanie ognia.
Nie byłem szczególnie dobry w rysowaniu komiksów, sam zdawałem sobie z tego sprawę. Ale miałem pewne zobowiązania w stosunku do postaci, które stworzyłem. Gdybym ich nie opisywał i nie rysował, leżałyby w szufladzie na bieliznę jak zapomniane marionetki.
Czasem było ciężko. Ale przeważnie – zwłaszcza gdy się naprawdę wciągnąłem w pracę – była to najbardziej sensowna rzecz, jaką zajmowałem się w trakcie mojego dorastania. Tylko w tych chwilach udawało mi się zapomnieć o całym gównie tego świata.
Nigdy nikomu tego nie pokazałem. Nigdy nikomu nie opowiedziałem o Pułkowniku Darkinie.
Takie to było zajęcie.
Otworzyłem sok jabłkowy. Pociągnąłem dwa łyki i rozmyślałem.
– Do diabła! – napisałem w dymku Darkina. – Powinienem był się domyślić, w czym rzecz.
Rozdział 4
Henry, mój brat, pisał do „Kurren” o wszystkim.
O spotkaniach członków rady gminnej, wyścigach, podejrzeniach o podpalenie. O dwugłowych cielętach i o rodzeństwie, które rozdzielone przeciwnościami losu spotkało się ponownie po pięćdziesięciu siedmiu latach. To, czego nie wyłowił w redakcji albo w terenie, znajdował w innych gazetach – szwedzkich i zagranicznych. Co najmniej godzinę dziennie spędzał w bibliotece miejskiej w Örebro na przeglądaniu gazet w poszukiwaniu nowinek i sensacyjek ze świata, aby znaleźć pomysły i puenty do swoich artykułów.
Wszystko, co napisał i co ukazało się drukiem, wycinał i wklejał do dużych albumów. Tamtego lata, gdy umierała nasza matka, miał już tych albumów z pół tuzina, czasem, gdy odwiedzałem go w jego kanciapie przy ulicy Hrabiego, pozwalał mi je pooglądać. Lubiłem tam siedzieć, skulony na jego zapadniętym łóżku z żelazną siatką na krótszych bokach; siedzieć i patrzeć na tytuły. Rzadko czytałem tekst, ale tytuły do mnie przemawiały; nie wiedziałem wtedy, że prawie zawsze to ktoś inny niż Henry wymyślał te „przyciągacze wzroku”: