Выбрать главу

Nie byłem pewien, czy miał rację, cieszyłem się w każdym razie, że się nie wkurzyła.

***

– Poczekamy chwilę – powiedział ojciec. – Nie skończyli jeszcze obchodu.

Przytaknąłem. Ścisnąłem reklamówkę, tak że winogrona jeszcze bardziej się zgniotły.

– Nie zgnieć winogron – powiedział ojciec.

– Dobrze – odrzekłem.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy na zielonych ławkach. Pielęgniarki gnały w tę i we w tę, uśmiechając się do nas przyjaźnie.

– Obchód zawsze trochę trwa – stwierdził ojciec. – Dużo się wtedy dzieje.

– Wiem – odparłem.

– Zdążysz się jeszcze uczesać. Tam na rogu jest toaleta.

Poszedłem się uczesać nowym metalowym grzebieniem. Wyłamałem w nim pięć zębów od strony węższego końca, żeby móc otworzyć zamek w toalecie na dworcu kolejowym, ale nie podziałało. To nie miało znaczenia. Ważne było, że brakowało zębów. Jeśli się przebywało tam, gdzie dziewczyny, w dodatku bez metalowego grzebienia, nie było się wartym więcej niż przebita dętka rowerowa. Co najwyżej. Tak to już było.

– Pewnie niedługo będziemy mogli wejść do mamy – powiedział ojciec, gdy wróciłem.

– Wiem – odpowiedziałem. – Ale nie ma pośpiechu.

– Masz rację – rzekł ojciec.

***

Próbowała mnie przytulić, ale zamiast tego ja pogładziłem mamę.

Ojciec usiadł po jej prawej, a ja po jej lewej stronie.

– Kupiliśmy trochę winogron – powiedział ojciec.

– Jak miło – odrzekła mama.

Położyłem reklamówkę na żółtym szpitalnym kocu.

– Jak ci idzie w szkole? – zapytała mama.

– Dobrze – odpowiedziałem.

– Zwolniłeś się dzisiaj z lekcji?

– Tak.

Zajrzała do torby i z powrotem ją zwinęła.

– A jak w domu?

– Bez problemów – odparłem. – Tata czasem przypali sos, ale każdego dnia idzie mu coraz lepiej.

Mama, zamykając oczy, uśmiechnęła się, tak jakby kosztowało ją to wiele wysiłku. Spojrzałem na nią. Była szaroniebieska na twarzy, a jej włosy wyglądały jak zwiędła trawa.

– Bez problemów – powtórzyłem. – Czy jest tu toaleta?

– Oczywiście – powiedziała zmęczonym głosem. – W korytarzu.

Przytaknąłem i wyszedłem. Usiadłem na sedesie i przez dwadzieścia pięć minut usiłowałem się wysrać. Potem wróciłem do rodziców.

Mama i tata siedzieli blisko siebie i szeptali. Gdy wszedłem, zamilkli. Usiadłem na krześle po lewej stronie łóżka.

– Wkrótce jedziecie do Genezaret? – zapytała mama.

– Tak – powiedziałem. – Henry i ja byliśmy tam już i trochę posprzątaliśmy.

– Dobrze, że Henry i Emmy troszczą się o ciebie.

– Tak – przytaknąłem.

– Henry’emu całkiem dobrze idzie – rzekł ojciec.

Na chwilę zrobiło się cicho.

– Miło, że mnie odwiedziłeś – powiedziała mama.

– E tam – odpowiedziałem.

– Chyba będziemy już szli – przerwał ojciec. – Zdążymy na autobus piętnaście po.

– No, idźcie – odparła mama. – Krzywda mi się tu samej nie stanie.

– Przyjdę jutro po pracy – odparł tata.

– Krzywda mi się nie stanie – powtórzyła mama. Wstałem i pogłaskałem ją po ramionach, potem wyszliśmy.

***

Wyjąłem opowieści o Pułkowniku Darkinie i przeliczyłem je. Wszystko się zgadzało. Sześć czarnych zeszytów w ceratowych okładkach, po czterdzieści osiem stron każdy. Pięć zeszytów było zapisanych; szósty prawie skończony. Włożyłem zakończone przygody z powrotem do plastikowej siatki i zamknąłem je głęboko w szufladzie, gdzie trzymałem bieliznę. Nie była to idealna kryjówka; wiele razy myślałem o tym, aby zorganizować coś lepszego, zakopać siatkę gdzieś w lesie. Głęboko ukryta w ziemi tam byłaby bezpieczna od kradzieży.

Nic jakoś z tego nie wyszło. Ale teraz, gdy matka leżała w szpitalu, szuflada na bieliznę była znacznie pewniejsza. Ojciec nie grzebał w moich rzeczach. W ogóle rzadko kiedy wchodził do mojego pokoju.

Rozpocząłem „Pułkownika Darkina” jakieś dwa lata wcześniej. Pierwszy zeszyt dostałem w prezencie urodzinowym od Lindy Britt, tłustej kuzynki z długimi jak u królika zębami. Uważała, że powinienem zacząć pisać pamiętnik. Bo ona to robiła i było to bardzo rozwijające.

W zeszycie nie było linii, co uznałem za dość dziwne, skoro chciała, abym w nim pisał. Wziąłem więc linijkę i podzieliłem strony na pola jak w komiksie – czterdzieści osiem kartek po cztery okienka na stronie i już wkrótce pisałem „Pułkownika Darkina i złotą ligę”. Była to przygodowa historia, której akcja rozgrywała się pomiędzy Londynem, Askersundem i Dzikim Zachodem i zawierała wszystko, czego można było wymagać – zapętloną podwójną grę, opisy aktów niewzruszonej uczciwości i celne dialogi.

– Ma pan dokładnie sekundę na odpowiedź, inżynierze Frega, mój czas jest cenny.

– Niezłe ciało, panno Carlson. Chyba nie chce go pani stracić?

– Na miłość boską, Nessie, zapomniałeś zamieszać rum w herbacie!

Sam Pułkownik Darkin był psem gończym, który wycofał się do swojego bunkra w górach, ale wyruszał do akcji, gdy wymagała tego sytuacja na świecie. Jego towarzyszką była blondyna o dużym biuście i wielkiej władzy nad męskim rodzajem.

Nazwałem ją Vera Lane i zakochałem się w niej od pierwszego zapisanego okienka. W tej chwili siedziała zamknięta pod kluczem na strychu szalonego naukowca o nazwisku Finckelberg. Właśnie z warkotem wyruszył swoim ferrari do miasta, by zakupić benzynę w celu podpalenia domu z Verą w środku.

Darkin znajdował się sto kilometrów od tego miejsca na motocyklu BSA-300 LT z diamentowymi szprychami. Byłem zmuszony posłać po niego w odpowiednim momencie, zanim płomienie zaczęłyby ślizgać się po pięknym ciele Very Lane; śpieszyłem się z przywołaniem Darkina także dlatego, że kończył mi się zeszyt i kiepsko szło rysowanie ognia.

Nie byłem szczególnie dobry w rysowaniu komiksów, sam zdawałem sobie z tego sprawę. Ale miałem pewne zobowiązania w stosunku do postaci, które stworzyłem. Gdybym ich nie opisywał i nie rysował, leżałyby w szufladzie na bieliznę jak zapomniane marionetki.

Czasem było ciężko. Ale przeważnie – zwłaszcza gdy się naprawdę wciągnąłem w pracę – była to najbardziej sensowna rzecz, jaką zajmowałem się w trakcie mojego dorastania. Tylko w tych chwilach udawało mi się zapomnieć o całym gównie tego świata.

Nigdy nikomu tego nie pokazałem. Nigdy nikomu nie opowiedziałem o Pułkowniku Darkinie.

Takie to było zajęcie.

Otworzyłem sok jabłkowy. Pociągnąłem dwa łyki i rozmyślałem.

– Do diabła! – napisałem w dymku Darkina. – Powinienem był się domyślić, w czym rzecz.

Rozdział 4

Henry, mój brat, pisał do „Kurren” o wszystkim.

O spotkaniach członków rady gminnej, wyścigach, podejrzeniach o podpalenie. O dwugłowych cielętach i o rodzeństwie, które rozdzielone przeciwnościami losu spotkało się ponownie po pięćdziesięciu siedmiu latach. To, czego nie wyłowił w redakcji albo w terenie, znajdował w innych gazetach – szwedzkich i zagranicznych. Co najmniej godzinę dziennie spędzał w bibliotece miejskiej w Örebro na przeglądaniu gazet w poszukiwaniu nowinek i sensacyjek ze świata, aby znaleźć pomysły i puenty do swoich artykułów.

Wszystko, co napisał i co ukazało się drukiem, wycinał i wklejał do dużych albumów. Tamtego lata, gdy umierała nasza matka, miał już tych albumów z pół tuzina, czasem, gdy odwiedzałem go w jego kanciapie przy ulicy Hrabiego, pozwalał mi je pooglądać. Lubiłem tam siedzieć, skulony na jego zapadniętym łóżku z żelazną siatką na krótszych bokach; siedzieć i patrzeć na tytuły. Rzadko czytałem tekst, ale tytuły do mnie przemawiały; nie wiedziałem wtedy, że prawie zawsze to ktoś inny niż Henry wymyślał te „przyciągacze wzroku”: