Выбрать главу

Sprytna maciora przejechała na gapę dwadzieścia mil

Bimber dobry na ciśnienie

Niemieccy ministrowie z krótką wizytą w Arboga

Gdy przeczytałem tak dobry tytuł, zamykałem na chwilę oczy i próbowałem sobie wyobrazić ukrytą za nim skomplikowaną rzeczywistość.

Czasem mi się to udawało, a czasem nie.

***

– Jest taka sprawa – rzekł mój brat Henry pewnego dnia.

Do końca semestru było mniej niż tydzień. Spojrzałem na niego znad wycinka o strażaku z Bäld, który złamał obie nogi w Broby.

– No? – powiedziałem.

Henry spojrzał na swojego papierosa i zgasił go w doniczce z mokrym piaskiem, która stała na biurku obok maszyny do pisania Facit Privaten.

– W sprawie lata.

Teraz się wycofa, pomyślałem. Cholera jasna!

– Co jest? – zapytałem.

– Właściwie to jest kilka spraw – odpowiedział i jeszcze bardziej niż zwykłe wyglądał jak Ricky Nelson. Albo raczej Rick. Zamknąłem album z wycinkami.

– Będę miał wolne w „Kurren”.

– Hmm?

– Przez całe lato.

– Przez całe lato?

– Tak. Mam zamiar napisać książkę.

Powiedział to tak, jakby chodziło o pójście do Karlessona i kupienie żerdzi na krążki hokejowe.

– Książkę? – zdziwiłem się.

– Tak jest. Kiedyś trzeba to zrobić.

– Aha.

– Niektórzy ludzie muszą. Ja jestem takim człowiekiem.

Skinąłem głową. Byłem pewien, że tak właśnie było. Właściwie nie wiedziałem, co powiedzieć.

– O czym będzie ta książka?

Nie odpowiedział od razu. Położył nogi na biurku, pociągnął łyk ze stojącej na podłodze butelki z Rio Club i wyłowił lucky strike’a. O życiu – odparł. – The real thing. Egzystencjalna.

– Aha – powiedziałem.

Zapalił papierosa i przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Henry zaciągnął się kilka razy głęboko, jednocześnie przewieszając ramiona za oparcie krzesła. Wpatrywał się w sufit, gdzie dym się rozrzedzał i zamieniał w nicość.

– Dobrze – powiedziałem w końcu. – To ekstra, że piszesz książkę, na pewno będzie świetna.

Henry’ego chyba niezbyt obchodziło moje zdanie na ten temat.

– O jakich jeszcze sprawach chciałeś porozmawiać? – zapytałem.

– Nie rozumiem? – zdziwił się.

– Powiedziałeś, że masz kilka spraw. Książka to chyba jedna sprawa?

– Jesteś diabelnie dobry w rachunkach, braciszku – rzekł Henry. – Autentyczna, cholerna maszyna licząca.

– W każdym razie zliczę do dwóch – odpowiedziałem.

Henry zaśmiał się. Miał krótki, ostry śmiech. Podobało mi się to brzmienie i sam próbowałem sobie taki zafundować, ale niezbyt mi się to udawało. Zdałem sobie sprawę, że śmiechu nie da się wyuczyć.

– No, chodzi mi o Emmy – powiedział Henry i wydmuchnął kółko z dymu, które przeleciało przez pokój jak jakiś gruby sputnik.

– Trafiony – powiedziałem, kiedy sputnik uderzył w ścianę i rozbił się. – Jak to o Emmy?

– Nie przyjedzie – odparł Henry.

– Co? – zdziwiłem się.

– Do Genezaret.

– Dlaczego nie?

– Rzuciłem ją – odrzekł Henry.

Nie byłem pewien, co to oznaczało. No bo chyba nie to, że zatłukł ją na śmierć i wrzucił do jakiegoś kanału z nogami wmurowanymi w cement. Vera Lane była bliska takiego końca w Darkinie III, ale trudno mi było sobie wyobrazić, że Henry zrobiłby coś takiego.

– O rany – powiedziałem w miarę neutralnie.

– A więc będziemy tylko ty, ja i twój kumpel. Jak on się nazywa?

– Edmund – odparłem.

– Edmund? – spytał Henry. – Paskudne imię.

– Jest okej – powiedziałem.

– Tak, tak – potwierdził Henry. – Nie można sądzić ludzi po imionach. Spotykałem się kiedyś z babką, która nazywała się Frida. W Amsterdamie. Nie była taka zła.

Przytaknąłem i przez chwilę siedziałem, rozmyślając o wszystkich babkach z dziwnymi imionami, z którymi się spotykałem.

I o wszystkich babkach, które rzuciłem.

– Ojca i matkę trzymajmy od tego z daleka – powiedział Henry.

– Co masz na myśli?

– Że Emmy z nami nie pojedzie. Będą się martwić, że nie poradzimy sobie z jedzeniem i tak dalej – odparł mój brat. – Ale przecież damy radę, trzech superfacetów.

– Murowane! – wykrzyknąłem. – No problem. Jestem Tarzanem omletów.

W tym momencie Henry zaśmiał się swoim chropowatym śmiechem. To było miłe. Pomyślałem, że gdy mój brat się śmieje, to tak, jakby ktoś drapał mnie po plecach.

***

Któregoś dnia pod koniec tygodnia pojechaliśmy na wycieczkę szkolną do zoo w Brumberga. Cały czas byłem z Edmundem, Bennym i Dupą-Enokiem i chociaż oberwało nam się od drużyny dziewczyn w konkursie pytań i przegraliśmy jednym zasranym punktem, tracąc w ten sposób kubełek lodów, mieliśmy całkiem udane popołudnie.

Dupa-Enok obchodził właśnie urodziny i zgarnął całe pięć dych od swojego wuja, więc mieliśmy dużo forsy. Dupa-Enok nie miał węża w kieszeni; wcisnął w siebie pięćdziesiąt cztery cukierki Dixi i w drodze powrotnej musiał siedzieć na jednym z miejsc dla tych, którym groziło, że zwymiotują.

Sam zjadłem trzydzieści sześć Reval i czułem się naprawdę świetnie.

W nocy po wycieczce miałem sen. Znowu byłem w zoo, cała klasa stała naprzeciwko dużego zielonego akwarium z delfinami, płaszczkami i fokami. Chyba nawet z rekinami. Byliśmy bardzo cicho, bo stała tam Ewa Kaludis i coś opowiadała. Za jej plecami w zielonej wodzie prześlizgiwały się w swojej niekończącej się podróży duże wrzecionowate ciała.

Nagle usłyszałem, jak Benny przeklina. Pokazywał coś swoim brudnym palcem i od razu zobaczyłem, co odkrył.

Tam, w akwarium, pływała moja mama.

Wśród płaszczek i fok. Moja mama.

Cholernie dziwne uczucie. Miała na sobie znoszony fartuch w wyblakłe róże, który wkładała do sprzątania, była spuchnięta i miała wytrzeszczone jak ryba oczy. Podbiegłem do szyby, gestykulowałem i pokazywałem jej, żeby przepłynęła na drugą stronę, ale ona tylko unosiła się w wodzie i gapiła się na nas smutnymi oczami. Próby przesunięcia jej nie miały sensu, więc zamiast tego odwróciłem się. Przycisnąłem się do szyby i próbowałem ją ukryć. Ewa Kaludis zamilkła i spojrzała na mnie zaskoczona. Wyglądało to prawie tak, jakby była rozczarowana. Chciałem się rozpłakać, posikać i zapaść pod ziemię.

Gdy się obudziłem za piętnaście piąta rano, byłem zlany potem. Pomyślałem, że musi to mieć coś wspólnego z cukierkami Reval. Poszedłem do toalety, ale na próżno.

Siedząc tam, zastanawiałem się nad swoim snem. Doszedłem do wniosku, że był dziwny. W zoo w Brumberga nie było akwarium, a Ewy Kaludis nie było z nami na wycieczce.

Tego ranka już nie zasnąłem.

Zanim weszliśmy do mieszkania, Edmund powiedział:

– Wiesz, jaka jest największa różnica na świecie?

– Między wszechświatem a mózgiem? Åsy Lenner? – zapytałem.

– Niee – odpowiedział Edmund. – Największa różnica na świecie jest między moją matką a moim ojcem. To tak, żebyś wiedział.

Nie mylił się, zrozumiałem to podczas obiadu, na który mnie zaprosili. Chyba w ramach podziękowania z góry za pozwolenie na pobyt Edmunda w Genezaret przez całe lato.