Sprytna maciora przejechała na gapę dwadzieścia mil
Bimber dobry na ciśnienie
Niemieccy ministrowie z krótką wizytą w Arboga
Gdy przeczytałem tak dobry tytuł, zamykałem na chwilę oczy i próbowałem sobie wyobrazić ukrytą za nim skomplikowaną rzeczywistość.
Czasem mi się to udawało, a czasem nie.
– Jest taka sprawa – rzekł mój brat Henry pewnego dnia.
Do końca semestru było mniej niż tydzień. Spojrzałem na niego znad wycinka o strażaku z Bäld, który złamał obie nogi w Broby.
– No? – powiedziałem.
Henry spojrzał na swojego papierosa i zgasił go w doniczce z mokrym piaskiem, która stała na biurku obok maszyny do pisania Facit Privaten.
– W sprawie lata.
Teraz się wycofa, pomyślałem. Cholera jasna!
– Co jest? – zapytałem.
– Właściwie to jest kilka spraw – odpowiedział i jeszcze bardziej niż zwykłe wyglądał jak Ricky Nelson. Albo raczej Rick. Zamknąłem album z wycinkami.
– Będę miał wolne w „Kurren”.
– Hmm?
– Przez całe lato.
– Przez całe lato?
– Tak. Mam zamiar napisać książkę.
Powiedział to tak, jakby chodziło o pójście do Karlessona i kupienie żerdzi na krążki hokejowe.
– Książkę? – zdziwiłem się.
– Tak jest. Kiedyś trzeba to zrobić.
– Aha.
– Niektórzy ludzie muszą. Ja jestem takim człowiekiem.
Skinąłem głową. Byłem pewien, że tak właśnie było. Właściwie nie wiedziałem, co powiedzieć.
– O czym będzie ta książka?
Nie odpowiedział od razu. Położył nogi na biurku, pociągnął łyk ze stojącej na podłodze butelki z Rio Club i wyłowił lucky strike’a. O życiu – odparł. – The real thing. Egzystencjalna.
– Aha – powiedziałem.
Zapalił papierosa i przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Henry zaciągnął się kilka razy głęboko, jednocześnie przewieszając ramiona za oparcie krzesła. Wpatrywał się w sufit, gdzie dym się rozrzedzał i zamieniał w nicość.
– Dobrze – powiedziałem w końcu. – To ekstra, że piszesz książkę, na pewno będzie świetna.
Henry’ego chyba niezbyt obchodziło moje zdanie na ten temat.
– O jakich jeszcze sprawach chciałeś porozmawiać? – zapytałem.
– Nie rozumiem? – zdziwił się.
– Powiedziałeś, że masz kilka spraw. Książka to chyba jedna sprawa?
– Jesteś diabelnie dobry w rachunkach, braciszku – rzekł Henry. – Autentyczna, cholerna maszyna licząca.
– W każdym razie zliczę do dwóch – odpowiedziałem.
Henry zaśmiał się. Miał krótki, ostry śmiech. Podobało mi się to brzmienie i sam próbowałem sobie taki zafundować, ale niezbyt mi się to udawało. Zdałem sobie sprawę, że śmiechu nie da się wyuczyć.
– No, chodzi mi o Emmy – powiedział Henry i wydmuchnął kółko z dymu, które przeleciało przez pokój jak jakiś gruby sputnik.
– Trafiony – powiedziałem, kiedy sputnik uderzył w ścianę i rozbił się. – Jak to o Emmy?
– Nie przyjedzie – odparł Henry.
– Co? – zdziwiłem się.
– Do Genezaret.
– Dlaczego nie?
– Rzuciłem ją – odrzekł Henry.
Nie byłem pewien, co to oznaczało. No bo chyba nie to, że zatłukł ją na śmierć i wrzucił do jakiegoś kanału z nogami wmurowanymi w cement. Vera Lane była bliska takiego końca w Darkinie III, ale trudno mi było sobie wyobrazić, że Henry zrobiłby coś takiego.
– O rany – powiedziałem w miarę neutralnie.
– A więc będziemy tylko ty, ja i twój kumpel. Jak on się nazywa?
– Edmund – odparłem.
– Edmund? – spytał Henry. – Paskudne imię.
– Jest okej – powiedziałem.
– Tak, tak – potwierdził Henry. – Nie można sądzić ludzi po imionach. Spotykałem się kiedyś z babką, która nazywała się Frida. W Amsterdamie. Nie była taka zła.
Przytaknąłem i przez chwilę siedziałem, rozmyślając o wszystkich babkach z dziwnymi imionami, z którymi się spotykałem.
I o wszystkich babkach, które rzuciłem.
– Ojca i matkę trzymajmy od tego z daleka – powiedział Henry.
– Co masz na myśli?
– Że Emmy z nami nie pojedzie. Będą się martwić, że nie poradzimy sobie z jedzeniem i tak dalej – odparł mój brat. – Ale przecież damy radę, trzech superfacetów.
– Murowane! – wykrzyknąłem. – No problem. Jestem Tarzanem omletów.
W tym momencie Henry zaśmiał się swoim chropowatym śmiechem. To było miłe. Pomyślałem, że gdy mój brat się śmieje, to tak, jakby ktoś drapał mnie po plecach.
Któregoś dnia pod koniec tygodnia pojechaliśmy na wycieczkę szkolną do zoo w Brumberga. Cały czas byłem z Edmundem, Bennym i Dupą-Enokiem i chociaż oberwało nam się od drużyny dziewczyn w konkursie pytań i przegraliśmy jednym zasranym punktem, tracąc w ten sposób kubełek lodów, mieliśmy całkiem udane popołudnie.
Dupa-Enok obchodził właśnie urodziny i zgarnął całe pięć dych od swojego wuja, więc mieliśmy dużo forsy. Dupa-Enok nie miał węża w kieszeni; wcisnął w siebie pięćdziesiąt cztery cukierki Dixi i w drodze powrotnej musiał siedzieć na jednym z miejsc dla tych, którym groziło, że zwymiotują.
Sam zjadłem trzydzieści sześć Reval i czułem się naprawdę świetnie.
W nocy po wycieczce miałem sen. Znowu byłem w zoo, cała klasa stała naprzeciwko dużego zielonego akwarium z delfinami, płaszczkami i fokami. Chyba nawet z rekinami. Byliśmy bardzo cicho, bo stała tam Ewa Kaludis i coś opowiadała. Za jej plecami w zielonej wodzie prześlizgiwały się w swojej niekończącej się podróży duże wrzecionowate ciała.
Nagle usłyszałem, jak Benny przeklina. Pokazywał coś swoim brudnym palcem i od razu zobaczyłem, co odkrył.
Tam, w akwarium, pływała moja mama.
Wśród płaszczek i fok. Moja mama.
Cholernie dziwne uczucie. Miała na sobie znoszony fartuch w wyblakłe róże, który wkładała do sprzątania, była spuchnięta i miała wytrzeszczone jak ryba oczy. Podbiegłem do szyby, gestykulowałem i pokazywałem jej, żeby przepłynęła na drugą stronę, ale ona tylko unosiła się w wodzie i gapiła się na nas smutnymi oczami. Próby przesunięcia jej nie miały sensu, więc zamiast tego odwróciłem się. Przycisnąłem się do szyby i próbowałem ją ukryć. Ewa Kaludis zamilkła i spojrzała na mnie zaskoczona. Wyglądało to prawie tak, jakby była rozczarowana. Chciałem się rozpłakać, posikać i zapaść pod ziemię.
Gdy się obudziłem za piętnaście piąta rano, byłem zlany potem. Pomyślałem, że musi to mieć coś wspólnego z cukierkami Reval. Poszedłem do toalety, ale na próżno.
Siedząc tam, zastanawiałem się nad swoim snem. Doszedłem do wniosku, że był dziwny. W zoo w Brumberga nie było akwarium, a Ewy Kaludis nie było z nami na wycieczce.
Tego ranka już nie zasnąłem.
Zanim weszliśmy do mieszkania, Edmund powiedział:
– Wiesz, jaka jest największa różnica na świecie?
– Między wszechświatem a mózgiem? Åsy Lenner? – zapytałem.
– Niee – odpowiedział Edmund. – Największa różnica na świecie jest między moją matką a moim ojcem. To tak, żebyś wiedział.
Nie mylił się, zrozumiałem to podczas obiadu, na który mnie zaprosili. Chyba w ramach podziękowania z góry za pozwolenie na pobyt Edmunda w Genezaret przez całe lato.