- I słusznie - stwierdził obcy. Upił łyk wina i kantem dłoni otarł wąsy. - Bardzo słusznie.
Przez twoje głupie pomysły musiałem dziś wstać naprawdę cholernie wcześnie i tłuc się przez
całe to pieprzone miasto w tę podłą, szarą dzielnicę. I to właśnie dziś, kiedy w końcu udało mi
się z trudem wywalczyć parę dni wolnego.
- Jak to? - nie zrozumiał Chrasticky.
Nieznajomy machnął ręką.
- Nieważne - znów westchnął. - Mam obowiązek poinformować cię, że to, co zamierzasz
zrobić, nie podoba się Niebu.
- Ale… Ja nie wierzę w Boga.
- A kto tu mówi o Bogu? - Przybysz wywrócił oczami, pokazując, jak bardzo lubi
prowadzić takie rozmowy. - Wyrażam tylko opinię Nieba. Jako ogółu.
- W niebo też nie wierzę - zaparł się gospodarz.
- Jakoś nieszczególnie przeszkadza mu to istnieć. Czego dowodem jest moja tutaj
obecność.
Na twarzy Chrastickiego zagościło bezbrzeżne zdumienie.
- Jesteś… aniołem?
- Pewnie - zakpił nieznajomy - tylko skrzydła zostawiłem w przedpokoju, by nie nabłocić.
- Nie rozumiem - powiedział zgodnie z prawdą niedoszły samobójca.
Dopiero teraz, gdy minęło pierwsze zaskoczenie, dostrzegł, w jak kiepskim stanie jest jego
gość. Owszem, na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem nieźle, ale Chrasticky, który każdego
dnia musiał patrzeć na umęczone kacem twarze alkoholików, nie dał się zwieść. Stan przybysza
był gorszy niż doktora Puchty po piątkowej partyjce szachów, gdzie rolę pionków pełniły
zazwyczaj literatki czystej. Z całą pewnością ciągnął ostatkiem sił.
Głośne westchnienie i mina nieznajomego potwierdzały te przypuszczenia. Widać było, że
wcale nie ma ochoty niczego objaśniać. Mimo to zaczął. Mówił powoli, jakby tłumaczył coś
dziecku. Albo idiocie.
- Samobójstwo jest uznawane za jedyny grzech niewybaczalny. Ci, którzy się na nie
zdecydowali, z miejsca zasilają armię Lucyfera. A to, z jasnych przyczyn, nie podoba się Niebu.
Jestem tu po to, by zapobiegać takim sytuacjom. Loki, gość od brudnej roboty. To właśnie ja… I
nie musisz klaskać.
Chrasticky milczał, walcząc z natłokiem myśli. W końcu potrząsnął głową.
- W piekło też nie wierzę - powiedział.
- Wszyscy mówicie to samo - odparł zniecierpliwiony Loki. Z cierpiętniczą miną podniósł
się z fotela. - Niemal dokładnie, słowo w słowo. Aż się czasem rzygać chce. Zdziwiłbym się,
gdybyś powiedział coś innego. Ale to i tak nic by oczywiście nie zmieniło.
W jego lewej dłoni znikąd pojawił się pistolet z tłumikiem. Strzelił dwa razy. W głowę i
pierś. Chrasticky zachwiał się i poleciał na plecy.
Loki niespiesznie dopił wino, kieliszek odstawił na stół, ale po chwili namysłu zdecydował
się go przewrócić. Dla dramatyzmu - pomyślał. Wstał i ruszył ku wyjściu, po drodze chowając
broń.
Gdy był już na parkingu, wyciągnął przed siebie rękę. Białe pióro zawirowało tuż przed
jego twarzą i wylądowało dokładnie na dłoni.
KREW BARANKA
Egipt
Czas panowania Ramzesa II
Pomiędzy glinianymi domostwami zaległa mgła. W kraju walczącym o każdą kroplę wody,
w którym wystarczyło oddalić się ledwie kilkanaście kroków od Nilu, by poczuć między
zębami suchy piach pustyni, było to nad wyraz niepokojące.
Wielu zastanawiało się, czy to nie bogini wilgoci Tefnut, która zstępując na ziemię,
pragnęła uczcić swe zaślubiny z Szu, panem powietrza.
A może wcale nie ona - szeptali inni - tylko Horus, szalony syn Ozyrysa, dawnego pana
Nilu. Opętany przez ojca pragnącego odzyskać swą dawną domenę, sokoli bóg obudził rzekę i
wzniósł ją pod niebo.
Niespotykane zjawisko wzbudzało lęk, a dziwactwa nocy wcale się na tym nie skończyły.
Cisza. Nie licząc mgły, ona właśnie przerażała najbardziej. Z żadnej chaty, z żadnego
obejścia, nieważne, czy egipskiego, czy hebrajskiego, nie dobiegał nawet najcichszy szelest.
Nie szemrały zawieszone u wejść talizmany ani wiatr nie poruszał kotar. Nie postękiwali
schorowani starcy, nie chrapali zmęczeni pracą młodzi. Nawet bydło, w uboższych zagrodach
zwykle od zmroku do świtu ryczące z głodu, tej nocy bało się poruszyć, by nie zaszeleściła
rozsypana na ziemi wyściółka.
Nagle, nie wiadomo skąd, na niebie zaczęły pojawiać się chmury. Wyglądało to, jakby
bogini Nut po kolei gasiła gwiazdy, a zdmuchnięte przez nią płomyki zmieniały się w
błyskawicznie rosnące obłoki smolistego dymu. Już po chwili całe niebo wypełnione było
czarnym oparem. I wtedy właśnie pojawił się on.
Gdyby w inną noc lub inny dzień dostrzegł go któryś z hebrajskich niewolników, pewnie
uznałby, że to nowy szaleniec pokroju Mojżesza. Podobnie jak tamten mężczyzna szedł bowiem
boso, wspierając się na sękatym kosturze, odziany w zgrzebną szatę z kapturem. Przez ramię
miał przewieszoną pasterską torbę. Był co prawda dużo większy niż prorok, ale czy każdy
szaleniec musi być wychudzonym pustelnikiem?
Jednak to nie wszystko. Lewa część twarzy wędrowca… płonęła. Pomarańczowe języki
ognia wychylały się raz po raz, szarpiąc drapieżnie materiał kaptura. Czasem obejmowały nagle
całą twarz, innym razem znikały niemal całkowicie, pozostawiając jedynie dwa maleńkie
ogniki w przymrużonych oczach.
Poza tym, co wbrew pozorom nie było wcale łatwo zauważalne, miał skrzydła. I to aż
sześć. Były jednak tak delikatne, że drżąc, wyglądały jak podążające za mężczyzną kłęby mgły.
Nagle wędrowiec przystanął. Energicznym ruchem odrzucił kostur, pochylił się i nabrał w
dłoń piasku. Powąchał.
Egipska ziemia pachniała nieprzelaną jeszcze krwią, niespełnionym przerażeniem.
Bezsensownym uporem i złowrogą obietnicą. Był na miejscu.
- I powiedział Pan - wyszeptał, podnosząc się - wszystko pierworodne Egiptu, od
pierworodnego syna faraona, który siedzi na swym tronie, aż do pierworodnego tego, który był
zamknięty w więzieniu…
Uniósł głowę ku niebu.
- Na pewno tego właśnie chcemy? - zapytał. Nie czekając na odpowiedź, uniósł w górę ręce
i wyrecytował formułę.
W jednej chwili zniknęła gdzieś zgrzebna szata, a skrzydła stały się już dobrze widoczne
jak u ptaka. W ręce wędrowca, który, stojąc nago na środku drogi, wyglądał jak opiewany w
greckich pieśniach młody bóg, znikąd pojawił się miecz. Mężczyzna przyjrzał mu się
krytycznie, po czym odrzucił obok kostura.
- Nie tym razem, przyjacielu - wyszeptał, krzywiąc się w uśmiechu. Przewiesił przez ramię
swą podróżną torbę. - Ale nie martw się. Wrócę po ciebie. Jeszcze mi się przydasz.
Trupio blady księżyc przełamał opór chmur i na krótki moment oświetlił miasto. Gdy na
powrót zniknął, na drodze pozostał tylko miecz i kostur.
* * *
Zwolnił uścisk, ale nie puścił szyi chłopca, dopóki nie upewnił się, że ten nie żyje. Kilka
domów wcześniej odkrył już ze zdumieniem, że jeśli dusza tylko wychyli swój zdziwiony łeb,
to jest jeszcze zdolna wrócić. Więc i on musiał się wracać i poprawiać. Teraz czekał już
cierpliwie, aż dusza wylezie cała, po czym odsyłał ją, skąd przyszła.
- No dalej, pierworodna cholero - wycedził, wciskając kciuk w krtań dzieciaka. - Nie mam
całej nocy.
W końcu wyłoniła się. Jak wszystkie w tej części świata miała niebieską poświatę, barwę