zmarnowanej okazji. Tak wyglądały dusze tych, którzy mieli sposobność poznać Pana, ale z
niej nie skorzystali. Potępieńcy inaczej.
Dusza rozejrzała się niepewnie po izbie. Zobaczywszy anioła nad łóżkiem, wydała z siebie
ciche westchnienie i… zniknęła.
Odsunął się od zwłok i po cichu ruszył ku wyjściu. Pogładził jeszcze po twarzy śpiącą obok
rodziców maleńką siostrę chłopca, nim zniknął za kotarą. Dziewczynka ssała kciuk, śniąc o
skrzydlatych postaciach czuwających nad jej snem.
Południowa Hiszpania
Współcześnie
Limuzyna stanęła przed hotelem. Ubrany w czerwony uniform odźwierny wyprężył się jak
struna i już miał ruszyć otworzyć drzwi, gdy nagle ktoś złapał go za ramię.
- Przecież mówiłem ci, Miguel - rozległ się cichy szept portiera Alberta - im masz nie
otwierać. No, chyba że chcesz, by cię podziurawiły pingwiny.
Miguel nie chciał. Był tego pewien od chwili, gdy pierwsze z nich, uzbrojone w karabiny
maszynowe przewieszone na paskach, pojawiły się na terenie hotelu. Pingwiny, czyli agenci
ochrony, nazwani tak przez Alberta z powodu ich ubioru: czarnych marynarek na białych T-
shirtach. Zdaniem Miguela nie była to dobra nazwa, brzmiała tak jakoś mało oryginalnie,
nieświeżo. Zupełnie jak oddech portiera.
No i oczywiście, co to za pingwiny, skoro wszyscy pochodzili z Egipskiej Agencji Ochrony
“Sfinks”? Już bardziej pasowałyby ibisy, one przynajmniej żyły w Egipcie. Nie było
wątpliwości. Stary Albert kretyniał coraz bardziej.
Mimo to Miguel postanowił go posłuchać i nie ruszył się z miejsca, choć stojąca na
podjeździe limuzyna drażniła go jak uparta myśl o niewyłączonym żelazku. Aż się skręcał, by
wsiąść i przejechać choćby te kilkanaście metrów na parking.
Siedzący w samochodzie chłopiec, ubrany w idealnie skrojony garnitur i przepasany
czerwono-białą szarfą, też nie wyglądał na zadowolonego.
- Naprawdę nie widzę sensu mojej tu obecności, tato - powiedział już chyba po raz
dziesiąty tego dnia.
Siedzący naprzeciwko mężczyzna, ubrany niemal identycznie, przejechał ręką po czole.
- Mówiłem ci już, że jako mój syn powinieneś pokazywać się na jak największej ilości
imprez. Tytuł książęcy zobowiązuje.
- Wiem, wiem - przerwał chłopiec. - Rzeczywiście, już to mówiłeś. I nawet się z tobą
zgodziłem, pamiętasz? Tyle że mógłbym być gdzieś, gdzie moja obecność na coś by się
przydała. Nadal nie widzę sensu organizowania szczytu dla młodych następców tronów. O
czym mamy rozmawiać? O gospodarce?
- Młody człowieku, przerwałeś mi - odezwał się oburzony ojciec, odczekawszy jednak, aż
syn skończy mówić. Jednak młody książę kontynuował grzecznym, choć stanowczym tonem:
- Nie licząc tego z Anglii, będę tu najstarszy. A mam dopiero trzynaście lat. Skazujesz mnie
na tydzień w towarzystwie dzieciaków.
Mężczyzna pokręcił tylko głową i wcisnął przycisk interkomu.
- Przygotujcie się - powiedział. - Książę wychodzi.
Spojrzał synowi prosto w oczy.
- I tak powinieneś się cieszyć. W średniowieczu już dawno byłbyś zaręczony. Idź i spraw,
by Monako miało powody do dumy.
- Dobrze - burknął chłopiec, gramoląc się z miejsca. Zmienię pieluchę następcy tronu
Danii. To ci dopiero będzie jazda - cisnęło mu się jeszcze na usta, ale tę uwagę zatrzymał już
dla siebie.
Otworzył drzwi i wysiadł. Czterech ochroniarzy, dwóch jego prywatnych i dwóch
potężnych Egipcjan, od razu zasłoniło go ze wszystkich stron. Młody książę dotąd nie
zastanawiał się, z czego śmieją się takie draby po pracy, gdy zostają we własnym gronie. Ale
teraz pomyślał ze wstydem, że najbliższe dni dostarczą im dowcipów na cały rok.
* * *
Większość książąt zdążyła się już zadomowić. Niemowlęta na rękach nianiek gaworzyły
bądź popłakiwały z cicha. Kilku brzdąców dostępowało właśnie przyjemności przewijania na
specjalnie podstawionych stoliczkach. Nieco dalej dwu-, trzy - i czterolatki pod bacznymi
spojrzeniami opiekunek okupowały stojącą w holu fontannę, przemieniając ją w staw pełen
gumowych kaczek i żółwi.
Grupa nieco starszych dzieci, dowodzonych przez pierworodnego cesarskiej dynastii Chin,
parodiowała swych ojców, dumnie wkraczając na schody tylko po to, by zaraz zjechać po
starannie wypolerowanej poręczy.
Książę Monako zatrzymał się w drzwiach. Byłoby ciekawie, gdyby teraz wpadła tu jakaś
telewizja - pomyślał i westchnął ciężko.
- Vincent? - rozległo się nagle gdzieś z głębi holu. Książę rozejrzał się. Machał do niego
wysoki chłopak siedzący na kanapie w rogu sali. Choć obaj mieli po trzynaście lat, tamten
wyglądał nawet na piętnaście. Jedyny w całej tej menażerii prezentował poziom godny księcia.
Mimo to Monakijczyk wcale nie miał ochoty do niego podchodzić. Wolałby pobawić się z
maluchami przy brodziku.
Siedzący na kanapie zawołał raz jeszcze i książę wiedział już doskonale, że nie może
odmówić. Kiedyś wszak obaj będą udawać, że rządzą, a wtedy głupio byłoby mieć wroga w
Wielkiej Brytanii. Odmachał i ruszył w stronę Anglika.
- Odnieście moje rzeczy do apartamentu - polecił osobistej ochronie. - A potem jesteście
wolni. Tu i tak jest więcej agentów, niż w życiu widziałem. Nic mi nie grozi.
Z wyjątkiem śmierci z nudów przy tym Angolu - dodał w myśli. Przeszedł przez hol i stanął
przy kanapie.
Książę Anglii wstał.
- Witaj, Vincent - powiedział, wyciągając rękę. - Nareszcie ktoś w normalnym wieku.
- Witaj, Edwardzie - Monakijczyk odwzajemnił uścisk. - Długo już tu jesteś?
- Nieszczególnie. Ale wystarczająco, by padać z nudów. Pociesza mnie tylko fakt, że
zaczynające się wieczorem spotkanie naszych ojców też jest tylko pokazówką odciągającą
świat od prawdziwych problemów. Właściwie to, tak jak oni, jesteśmy jedynie marionetkami.
Książę Vincent pokiwał głową.
- Tyle że na ich szczycie nikt pewnie nie zjeżdża po poręczach. Usiądziemy?
Gdyby słyszał go teraz ojciec, z pewnością byłby dumny. W głosie chłopca nie pojawiła się
najmniejsza nawet nutka niechęci. Nic, co zdradzałoby, że ostatnie słowo wypowiada
całkowicie wbrew sobie. Z pewnością szanowny rodzic powiedziałby nawet, że jego latorośl to
urodzony dyplomata.
Anglik usiadł i sięgnął ręką w stronę wypełnionej wysokimi szklankami tacy.
- Lemoniada - wyjaśnił. - Dobrze schłodzona. Widać lodówki działają im lepiej niż
klimatyzacja. A propos, widziałeś gdzieś gospodarza?
Monakijczyk także sięgnął po szklankę i zajął miejsce w fotelu naprzeciwko.
- Pytasz o następcę tronu Hiszpanii? - zapytał z przekąsem. - Ostatnio zjeżdżał po poręczy i
z tego co widziałem, wielka kula u jej zwieńczenia dość boleśnie zagroziła ciągłości dynastii.
Obaj zachichotali. Mało arystokratycznie, ale za to szczerze.
- Ciekawe, czy będzie jeszcze kulał podczas wieczornego bankietu - zastanawiał się książę
Edward. - Podobno tańczy pierwszy taniec.
Vincent upił lemoniady i po raz pierwszy popatrzył na angielskiego następcę z sympatią.
Wcale nie wydawał się taki zły, gdy wokół nie było całej tej głupiej otoczki etykiety i nadętej
arystokracji. Więcej, sprawiał wrażenie całkiem niezłego gościa.
- Czy to prawda - zagadnął Monakijczyk - że na bankiecie mają być jakieś modelki?