oczami i rozczochranymi siwymi włosami wyglądał nawet starzej niż się czuł. A czuł się
cholernie staro.
- Czas pomyśleć o jakimś wolnym - powiedział, odpinając pasy i poprawiając kaburę z
trzydziestką ósemką zamocowaną przy pasku. - Dość się już wysłużyłeś w służbie Jej
Królewskiej Mości.
Przyczesał włosy i raz jeszcze skrzywił twarz w uśmiechu. Wysiadł.
Chwilę trwało, zanim znalazł kogoś, kto na tyle znał angielski, by można się było z nim
dogadać. Przez kolejny kwadrans razem szukali dowódcy akcji.
W końcu znaleźli go przy wozie antyterrorystów dyskutującego zawzięcie z ich oficerem.
Barczysty wąsacz ubrany w kamizelkę cedził słowa, miętoląc w rękach kominiarkę.
Negocjator był niemal pewien, że mówi coś w stylu: Moi ludzie się niecierpliwią. Powinniśmy
wchodzić. Zawsze gdy już się zjawiali, prędzej czy później chcieli sobie postrzelać.
Dowódca akcji, opalony blondyn ubrany w kolorową koszulę i biały garnitur, wyglądał na
dwudziestoośmio-, może trzydziestoletnią gwiazdę hiszpańskiej wersji “Policjantów z Miami”.
Jednak inaczej niż mają w zwyczaju bohaterowie takich filmów, tylko bezradnie rozłożył ręce. I
powiedział coś niemal płaczliwie
- Ekhm - dał o sobie znać Stevenson. - Habla inglés, señor? - To było wszystko, co umiał
powiedzieć w obcym języku.
Obaj rozmówcy spojrzeli w jego kierunku.
- A pan to…? - zapytał dowódca, gładko przechodząc na angielski.
- Samuel Stevenson, negocjator ze Scotland Yardu. Podobno macie tu jakichś terrorystów,
którzy chcą ze mną rozmawiać.
Dowódca antyterrorystów skrzywił się pogardliwie.
- Przyjechał pan do nas sam? - zapytał. Jego angielski nie był tak gładki jak dowódcy. Za to
mówił powoli i wyraźnie bez drażniących hiszpańskich szelestów.
Stevenson wzruszył ramionami.
- Nasi chłopcy w kominiarkach już jadą - wyjaśnił. - Ale nie zabrałem się z nimi, bo nie
odpowiada mi ich poczucie humoru.
- Nie gra panu angielski humor? - Wąsaty oficer skrzywił się w pełnym ironii uśmiechu.
- Ależ nie - odpowiedział negocjator. - Ma to raczej związek z ich zawodem. I kompleksem
kulturystów.
Uniósł rękę, kciukiem i palcem wskazującym pokazując rozmiar czegoś bardzo małego.
Ręce antyterrorysty mocniej zacisnęły się na kominiarce, ale Stevenson udał, że tego nie
zauważa.
- Jest tu gdzieś miejsce, gdzie mógłbym doprowadzić się do stanu używalności? - zapytał. -
Podróż była średnio miła.
- Pójdę z panem - zaproponował dowódca.
* * *
- Pojawiły się jakieś żądania? - zapytał negocjator, gdy oddalili się od samochodów.
Dowódca pokręcił głową.
- Tylko groźby. Mówili, że mamy się stąd zabierać albo zaczną zabijać zakładników.
- Kto z nimi rozmawiał?
- Ja, ale trudno to nazwać rozmową. - Policjant spuścił wzrok. - Nie trwało to dłużej niż
minutę.
Stevenson klepnął go w ramię.
- I tak długo jak na pierwszy kontakt - pochwalił. - Kto rozmawiał z ich strony?
- Właściciel hotelu, niejaki Jeremiah Smith. Prawdziwe imię i nazwisko nieznane.
Egipcjanin.
- Tylko tyle wiemy? - zdziwił się Anglik. - Właściciel takiego hotelu, pewnie jeden z
najbogatszych ludzi w okolicy, a my nie wiemy, czy ma rodzinę, przyjaciół? Ile wynosi jego
majątek?
Dowódca wzruszył ramionami.
- Szukaliśmy u siebie, przez Interpol, a nawet CIA. Ci ostatni podobno nawet mieli akta,
organizatorzy szczytu właśnie u nich badali teren. A teraz nagle dokumenty wyparowały. Tak
jak i dane tej agencji ochrony. “Sfinks” czy jakoś tak. Podobno najlepszej na świecie. Nie
wiem, kto zadecydował, by zabezpieczyć imprezę ludźmi z zewnątrz, ale pewnie wyszło to
taniej niż wykorzystanie setki ochroniarzy rządowych. W takich sytuacjach pieniądz jest
zawsze nad rozsądkiem.
Powoli zbliżali się do opancerzonego furgonu - centrali, sądząc po liczbie anten na dachu i
automacie z kawą stojącym przy wejściu. Negocjator zatrzymał się.
- Ostatnie pytanie - powiedział, patrząc rozmówcy prosto w oczy. - Czy któryś z
zakładników zginął?
- Nie - odparł dowódca. Zdaniem Stevensona zbyt szybko. Poza tym jego źrenice na
ułamek sekundy pomknęły ku lewej, górnej części oka. Hiszpan nie miał pojęcia, co wydarzyło
się w środku. Albo kłamał.
* * *
Angielscy antyterroryści przybyli koło pierwszej. W tym samym niemal czasie pojawili się
też ludzie z Interpolu. Jeden z nich, machając świstkiem z mnóstwem podpisów, ogłosił, że
przejmuje sprawę.
Stevensonowi było to nawet na rękę. Jeśli jemu nie chciano powiedzieć prawdy o
zakładnikach, to nowemu dowódcy będą musieli wyśpiewać wszystko. A ten, w swym
nienagannym garniturku i z ulizanymi włoskami, aż się prosił, by wszystko przekazać
najlepszemu negocjatorowi Scotland Yardu. I skwapliwie skorzystać z jego umiejętności.
W jednym z okien na pierwszym piętrze hotelu poruszyła się firanka. Zaraz też zaczęły po
niej błądzić dwa maleńkie czerwone punkciki. Stevenson powiódł wzrokiem po drzewach, ale
minęła dłuższa chwila, nim z trudem udało mu się dostrzec zaczajonych snajperów. Sięgnął do
kieszeni i wydobył fajkę. Nabił ją tytoniem.
Nieco dalej grupy antyterrorystów dyskutowały z nowym dowódcą akcji, która z nich
wejdzie pierwsza i jakiej użyją metody.
Zapowiadała się długa noc.
* * *
Książę Monako miał kiedyś opiekunkę, młodą, śliczną dziewczynę o długich czarnych
włosach i najpiękniejszych oczach, jakie chłopiec kiedykolwiek widział. Krążyły nawet
pogłoski, że właśnie uroda zapewniła jej pracę tak blisko koronowanych głów. Podobno władca
Monako lubił konsultować z nią postępy swojego syna. Zwykle w późnych godzinach nocnych.
Jakkolwiek jednak wyglądały jej kontakty z księciem seniorem, młody Vincent uważał, że
żaden dzieciak nigdy nie miał lepszej opiekunki. Umiała łazić po drzewach, bawić się w
strzelanego i grać na komputerze. Potrafiła robić minę twardziela, mówiąc: Yippee-ki-yay,
wydymańcu. I robiła to lepiej niż Bruce Willis w “Szklanej pułapce”.
No i nauczyła go również tajnego języka, dzięki któremu mogli przekazywać sobie
największe tajemnice w towarzystwie osób postronnych. Przez długi czas chłopiec był
przekonany, że sama go wymyśliła. Dopiero gdy do jednego z kasyn Monte Carlo przyjechał
bogaty facet w turbanie i zaczął mówić w ich sekretnej mowie lepiej od Vincenta, stało się
jasne, że dziewczyna uczyła go swego ojczystego języka. Nigdy nie myślał, że ta wiedza może
się kiedykolwiek przydać. Aż do teraz.
Uzbrojeni mężczyźni zmusili wszystkich do zajęcia miejsc przy stole i czuwali, by nikt z
nikim nie rozmawiał. Królewskim potomkom i niańkom pozostawało więc tylko jedzenie.
Młody książę mógł jeszcze słuchać. Więc słuchał.
- Czy już jest? - zapytał po arabsku właściciel hotelu, spoglądając w stronę drzwi. -
Przybył?
Stojący najbliżej strażnik wyjrzał na korytarz i coś zawołał. Po chwili usłyszał odpowiedź.
- Ci koło piwnicy mówią, że już, lada moment - przekazał. - Wszyscy są po kolana w
piasku.
- Doskonale - ucieszył się hotelarz. - Możecie rozwijać czerwony dywan. Orkiestra też
niech się szykuje.
Kilku strażników zarechotało, a muzycy, od godziny zajęci jedynie grą w karty lub
czyszczeniem swych instrumentów, unieśli głowy z nadzieją. Dość mieli tego czekania. Jak