ciekawy efekt. Do tego żółta koszulka ozdobiona zielono-brązowymi palmami, niebieskie
spodenki i czarne klapki. Na nosie okulary lustrzanki, a w ręce trzymał drinka. Z parasolką.
Na dodatek, jakby samego wyglądu nie było aż nadto, korciło go, by zadawać dużo pytań.
Niewygodnych pytań.
- Nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego te wszystkie anioły siedzą na drzewach i udają
wrony, zamiast lecieć do swych podopiecznych. Dlaczego ich w ogóle opuściły?
Gabriel przejechał ręką po twarzy.
- Ile wykonałeś już dla nas robót, Loki? - zapytał.
Kłamca wzruszył ramionami.
- Po jednym piórku za każdą setkę samobójców, a ja mam trzy piórka. Z jakieś trzysta, jak
wychodzi.
- I nadal nie zorientowałeś się, że nie każdy ma swojego stróża?
Loki chwycił słomkę w zęby i głośno siorbnął.
- Jasne, że tak - odparł po chwili. - Ale ci zakładnicy, jak widać, mają. Więc ich ta
odpowiedź, chytrze zawarta w twoim pytaniu, nie dotyczy, prawda? Czy źle mówię, wodzu? -
skinął głową Michałowi, ale ten tylko burknął coś pod nosem.
- To skomplikowana sprawa - stwierdził Gabriel.
- Spokojnie możesz opowiadać - zapewnił go Kłamca. - Dopóki nie dowiem się, co jest
grane i dlaczego żaden skrzydlaty nie chce się w to ładować, nie kiwnę nawet paluszkiem.
Mamy więc mnóstwo czasu.
Boży posłaniec westchnął i ukradkiem zerknął na Rafaela. Ten machnął ręką.
- Dobrze więc. Wyjaśnię ci to najprościej, jak potrafię. Nie jest nowiną, że aniołów nie
przybywa, za to ludzi jest coraz więcej. Dodając do tego, że nie każdy anioł jest stróżem, a
nawet jeśli chodzi o ścisłość, zajmuje się tym jedynie niewielka grupa wyspecjalizowanych
jednostek, łatwo zauważyć, że pojawia się problem. Do tego dochodzą jeszcze boskie przepisy
mówiące na przykład, że każdy stróż ma prawo tylko do trzech błędów, a potem zmienia branżę
i już nigdy nie może wrócić do stróżowania. To też nas bardzo ogranicza. Wprowadziliśmy
więc kilka ustaleń. Po pierwsze, źli nie dostają stróżów, po drugie…
- No dobra - przerwał mu Loki. - A kto niby rozstrzyga, czy niemowlak będzie dobry czy
zły?
Na chwilę zapanowała niezręczna cisza. Kłamca uśmiechnął się paskudnie.
- Nie ma Pana, anioły kombinują - rzucił. - I ja tu niby jestem ten najgorszy, tak?
Kontynuuj.
- Po drugie - Gabriel podjął przerwany wątek - zostaje przyznany jeden anioł na rodzinę i to
on sam, albo z naszą pomocą, decyduje, który członek rodziny najbardziej potrzebuje jego
wsparcia. Jak na przykład teraz. Uważaliśmy, że zdecydowanie lepiej pilnować ojców, bo tam
była większa szansa na zamach. Wiesz, mali ludzie, mały problem…
Loki pokiwał pobłażliwie głową.
- Ale nadal pozostaje kwestia, dlaczego nie mogą wejść do środka. Co im stoi na
przeszkodzie? Powinni zrobić nalot, najlepiej jeszcze wsparci przez chłopaków z ludzkiej
policji. Szast, prast i po robocie. Skoro mnie wezwałeś, znaczy, że coś kręcisz.
- Krew baranka - wycedził Michał. - Przeklęta krew baranka na drzwiach.
Kłamca wyciągnął ze szklanki parasolkę i cisnął nią w ukrytego najbliżej snajpera. Nie
trafił.
- Może tak trochę jaśniej, wodzu - poprosił. - Niektórzy są w drużynie zbyt krótko, by łapać
wszystkie grepsy.
- To zakaz Pana - wyjaśnił Gabriel, widząc, że wódz zastępów zagłębiony w ponurej
medytacji ani myśli odpowiadać. - Kiedyś, gdy Bóg, ruszając w podróż, przekazywał
obowiązki zarządcy ziemi Michałowi, dał mu do ręki garść jednorazowych środków, jak
choćby potop, deszcz siarki czy plagi. Podyktował też dziesięć przykazań dla ludzi. Nam dodał
jeszcze kilka innych, w tym jeden jedyny zakaz, by nigdy nie przekraczać drzwi pomalowanych
krwią jednorocznego baranka. Tak między innymi Żydzi uratowali swe dzieci i dobytek przed
ostatnią plagą egipską, pogromem pierworodnych. Po akcji syna Pana zmieniła się nasza
władza i podejście do ludzi, ale nakazy i zakaz pozostały nieanulowane.
Loki pochylił się i ułamał maleńką gałązkę. Obrał ją z listków.
- Rozumiem już teraz, po co jestem wam potrzebny - oświadczył, wkładając patyczek do
ust. - Rozumiem też, że nagroda za taką misję będzie odpowiednia do jej wagi. I że nie muszę
już mówić do ciebie wodzu, prawda, archaniele?
Ostatnie słowa skierował do Michała, który w jednej chwili poczerwieniał z wściekłości i
miast odpowiedzi, sapnął coś tylko o bezczelnych pętakach.
- Macie plan, jak tam wejdę? - Kłamca ponownie zwrócił się do Gabriela.
Ten skinął głową.
- Wejdziesz wraz z nim.
Wskazał ręką siedzącego na parkowej ławeczce Stevensona ledwie widocznego w chmurze
fajkowego dymu.
* * *
Koło czwartej negocjatora wezwano do przyczepy sztabu. Anglik, mimo że potwornie
zmęczony, ucieszył się. Drażniła go już ta bezczynność. I nawet wolał nie wyobrażać sobie
sytuacji, że tarabanił się z Londynu tylko po to, by zobaczyć, jak do akcji wkraczają te
półgłówki z antyterrorystycznych. Raz już tak było, a potem nie mogli się doliczyć ofiar.
Wstąpił na metalowe schodki prowadzące do przyczepy i zapukał w otwarte drzwi. Nie
czekając na odpowiedź, wszedł do środka.
- Pan Stevenson? - zagadnął do niego agent stojący najbliżej wejścia. - Inspektor Gustav
Munder, Interpol. Dobrze, że już pan jest.
Pewnie, że dobrze - pomyślał negocjator, ściskając podaną dłoń. - Przyda się wam,
dzieciaki, ktoś z doświadczeniem.
Rozejrzał się. Przy jednej ściance ustawiono radio i całą aparaturę nasłuchową, nieco na
lewo od niej stał stolik z planami budynku. Pochylał się nad nim jakiś antyterrorysta z linijką w
ręce. Na krzesłach obok ekspresu do kawy siedzieli były dowódca akcji i dwóch kolegów
Mundera, sądząc po identycznych garniturach.
- Gdzie pański szef? - zapytał Stevenson. Zauważył, że jego rozmówca z całej siły starał się
ukryć zmieszanie.
- Odwieźli go do szpitala z zatruciem pokarmowym. Nie wzywaliśmy karetki, bo jak pan
widział, za naszymi barierkami roi się od pismaków, a…
Radiooperator zsunął z ucha jedną słuchawkę.
- Znowu nadają, inspektorze - rzucił.
Munder zatarł ręce.
- Świetnie, powiedzcie im, że już jest. - Ponownie spojrzał na Stevensona. - Zaraz panu
wszystko wyjaśnię.
Tymczasem radiooperator poprawił słuchawki i splótł dłonie, opierając łokcie na blacie
stolika.
- Pytają, czy pan na pewno jest Anglikiem - przekazał.
To było niepokojące pytanie. Czyżby terroryści dobierali sobie negocjatora wedle
narodowości? I dlaczego właśnie Anglika? Egipcjanie… Jedyne migające w jego głowie
wytłumaczenie nie należało do najmilszych.
Kolejne pytanie okazało się jeszcze dziwniejsze.
- Ma pan jakieś starsze rodzeństwo?
- Jestem jedynakiem - skłamał. Miał co prawda tylko młodszą siostrę, ale nie zamierzał
podawać prawdziwych informacji o swej rodzinie. Nikomu, a już najmniej terrorystom.
Radiooperator przekazał odpowiedź i chwilę później odwrócił się w stronę Stevensona. Na
jego twarzy malował się niepokój.
- Zapraszają pana do siebie na rozmowę.
Negocjator wzruszył ramionami.
- Proszę im powiedzieć, że mogliby w ramach dobrej woli wypuścić jakichś zakładników -
polecił. - Choćby tych najmłodszych. A ja już się szykuję i będę u nich najszybciej, jak się tylko