Spod czarnej, rozchełstanej apaszki „sfinksa" wystawał niechlujny papierowy kołnierzyk. Mężczyzna spoglądał przed siebie pustym wzrokiem i gwałtownie młócił powietrze, rysując przerośnictymi dłońmi koncentryczne kręgi.
– Próbuje coś naszkicować – skomentował żartobliwie Savage.
Dłonie mężczyzny rzeczywiście coś szkicowały – mapę, która mogłaby pomóc policji w nadchodzących tygodniach, gdyby tylko prowadzący śledztwo wiedzieli, czego szukać. Obcy od dawna znał okoliczności morderstwa Healeya, choć nigdy nie odwiedził wyłożonych kosztowną boazerią salonów Wide Oaks. Nie – to, co szkicował w powietrzu, nie dotyczyło jakiegokolwiek miejsca na ziemi, lecz mrocznego przedsionka tamtego świata. Tam bowiem – jak to pojął, gdy oczami wyobraźni zobaczył śmierć Artemusa Healeya, nabierając co do tego pewności wraz z każdym nowym szczegółem podawanym przez Kurtza – została wymierzona kara.
– Coś mi się wydaje, że jest głuchoniemy – szepnął do Reya zastępca naczelnika, po tym jak obcy wykonał kilka kolejnych całkowicie niezrozumiałych gestów. – A na dodatek, sądząc po zapachu, niezupełnie trzeźwy. Dam mu trochę chleba i sera. Niech pan ma oko na tego typa Burndy'ego, dobrze? – Savage wskazał głową na głównego awanturnika, który, najwyraźniej urzeczony groteskowymi opisami Kurtza, przecierał właśnie swoje przekrwione oczy dłońmi, teraz skrępowanymi w nadgarstkach.
Zastępca naczelnika łagodnie uwolnił drżącego mężczyznę od asysty Reya i poprowadził przez pomieszczenie, lecz ten nagle zaniósł się gwałtownym szlochem, a potem, jakby przypadkowym ruchem, odepchnął od siebie eskortę. Savage runął głową naprzód w stronę ławki.
Obcy doskoczył do posterunkowego, lewym ramieniem obejmując go za szyję i chwytając palcami poniżej prawej pachy. Drugą ręką przekrzywił Reyowi kapelusz, wciskając mu go na oczy. Wykręcił jego głowę ku swojej, tak że ucho policjanta znalazło się tuż przy ustach zionących odorem rumu. Szept mężczyzny był desperacki i gardłowy, a zarazem tak cichy, że tylko Rey mógł go usłyszeć.
W grupie oprychów ponownie wybuchła radosna wrzawa.
Obcy nagle wypuścił posterunkowego ze swych objęć i chwycił się żłobionej kolumny. Okręcił się wokół niej i jak z procy wystrzelił do przodu. Niewyraźnie wysyczane słowa oszołomiły Reya – bezsensowny kod wibrujących dźwięków, wypowiedzianych z taką mocą, że zdawały się sugerować jakiś wyższy, niepojęty sens. Dinanzi… Rey starał się ze wszystkich sił zachować w pamięci ów szept, tak jak starał się (… etterne etterno, etterne etterno…) nie stracić równowagi, gdy rzucił się w pogoń za zbiegiem. Lecz obcy nabrał już takiego rozpędu, że nie zdołałby się zatrzymać, nawet gdyby zapragnął tego w ostatnich sekundach swego życia.
Mężczyzna z impetem zderzył się z grubą szybą wykuszowego okna. Odłamek szkła w kształcie sierpa, zatrzymany w locie przez czarną apaszkę, okręcił się wokół własnej osi niczym we wdzięcznym tańcu i trafił prosto w jego tchawicę. Obcy, z wysuniętą do przodu bezwładną głową, razem z masą rozbitego szkła wypadł na zewnątrz, po czym uderzył ciężko o kamienie dziedzińca.
Wszyscy zamilkli. Szklane okruchy, drobne jak płatki śniegu, zachrzęściły w ciszy pod podeszwami butów Reya, który podszedł do ramy okna i spojrzał w dół. Ciało spoczywało rozpostarte na grubej poduszce z jesiennych liści, układając się wraz z odłamkami szkła w kalejdoskopowy wzór z żółci, czerni i żywej czerwieni. Irlandzcy ulicznicy jako pierwsi znaleźli się na dziedzińcu, gdzie wrzeszczeli, biegali i wskazywali innym leżące ciało. Rey, schodząc na dół, nie mógł uwolnić się od bełkotliwych słów, które mężczyzna z jakiegoś powodu pozostawił mu w spadku: voi eh 'intrate. Voi eh 'intratę…
Profesor James Russell Lowell czuł się niemal jak sir Launfal, poszukiwacz świętego Graala, bohater najpopularniejszego z jego wierszy, gdy przekraczał kamienny portal Harvard Yard. Poeta mógł nawet przypominać walecznego rycerza, gdy tak jechał na swym białym rumaku przez jesienny krajobraz. Sam wygląd Lowella odbiegał jednak od wyobrażeń rycerza: jego broda przystrzyżona była w kształt kwadratu, mniej więcej dwa-trzy cale poniżej podbródka, a długi wąs opadał swobodnie. Niektórzy z krytyków (jak również przyjaciół) wymieniali między sobą uwagi, że nie jest to zapewne najodpowiedniejsza ozdoba jego dumnego oblicza. Sam Lowell twierdził, że brody należy nosić, ponieważ Bóg nie obdarzyłby nimi mężczyzn, gdyby nie były im potrzebne – chociaż nie wyjaśniał przy tym, czy ten konkretny styl również ma jakieś teologiczne uzasadnienie.
Ostatnimi czasy rycerskie fantazje poety znacznie się nasiliły, a Harvard Yard coraz bardziej kojarzył mu się z wrogą twierdzą. Przed kilkoma tygodniami Korporacja próbowała przekonać profesora, by przyjął propozycję reform, które wyeliminowałyby wiele niedostatków jego wydziału, na przykład ten, że zapisując się na kursy języków nowożytnych, studenci otrzymywali o połowę mniej punktów niż przy zapisach na kurs któregoś z języków klasycznych. Jednak w zamian za to Korporacja uzyskałaby prawo do ostatecznego zatwierdzania wszystkich prowadzonych przez Lowella seminariów. Poeta kategorycznie odrzucił tę ofertę. Gdyby członkowie Korporacji chcieli wprowadzić swą reformę oficjalnie, musieliby zdecydować się na długotrwały proces jej zatwierdzania przez dwudziestogłową hydrę zwaną Harwardzką Radą Nadzorczą.
Wkrótce potem Thomas Hill, rektor Harvardu, udzielił Lowellowi rady, dzięki której poeta pojął, że żądanie prawa do zatwierdzania jego kursów było w istocie kpiną ze strony Korporacji.
– Niech pan zrezygnuje przynajmniej z tego swojego seminarium z Dantego, a Manning być może pójdzie panu trochę na rękę – rektor konfidencjonalnie ujął go pod ramię.
Oczy Lowella zwęziły się.
– A więc o to chodzi? Na to mają ochotę? – odwrócił się ze złością. – Nigdy się przed nimi nie ugnę! To oni wygnali Ticknora. Na miły Bóg, to oni sprawili, że nawet sam Longfellow ma do nich żal. Sądzę, że każdy, kto uważa się za dżentelmena, powinien występować przeciwko nim. Ba! Jest to obowiązkiem każdego, kto nie dostał od nich dyplomu z łajdactwa.
– Ma mnie pan za wielkiego łotra, profesorze Lowell, a przecież pan wie, że nie kontroluję Korporacji w większym stopniu niż pan, tak jak wie pan również, że rozmowa z nimi to jak mówienie do ściany. Niestety – zachichotał Hill – jestem tylko rektorem tego uniwersytetu.
Istotnie, Thomas Hill był tylko rektorem Harvardu, a na dodatek nowym – i trzecim w tej dekadzie – co powodowało, że jego władza nie mogła się równać z tą, jaką mieli członkowie Korporacji.
– Dante jest, ich zdaniem, nieodpowiedni dla dalszego rozwoju pańskiego wydziału. To oczywiste. Ukarzą pana przykładnie, Lowell. Manning ukarze pana przykładnie! – dodał ostrzegawczo Hill i ponownie chwycił poetę pod ramię, jak gdyby ten w każdej chwili mógł podryfować w stronę jakiegoś niebezpieczeństwa.
– Nie zniosę, by członkowie Korporacji wyrażali sądy na temat literatury, o której nic nie wiedzą – odparł Lowell.
Hill nawet nie próbował z tym polemizować. Członkowie Korporacji z reguły nie mieli pojęcia o literaturze innej niż klasyczna.
Następnym razem, gdy Lowell spotkał się z Hillem, rektor miał przy sobie świstek błękitnego papieru, na którym wypisał poświęcony poezji Dantego cytat z wypowiedzi dość popularnego brytyjskiego poety, niedawno zmarłego.
– „Co za nienawiść wobec całej rasy ludzkiej! Co za egzaltacja i radość z powodu wiecznych, nie słabnących cierpień! Podczas lektury zatykamy nosy i zakrywamy uszy. Czy ktoś widział kiedy tak wiele zebranych razem odrażających zapachów, plugastwa, ekskrementów, krwi, okaleczonych ciał, jęków cierpienia i okrutnych mitycznych monstrów? Widząc to wszystko, nie mogę uznać tej książki za nic innego, jak za najbardziej niemoralne i bezbożne dzieło, jakie kiedykolwiek napisano" – Hill uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem, jak gdyby przeczytany przezeń tekst wyszedł spod jego pióra.