– Doktorze Holmes… – powiedział Teal.
19
Benjamin Galvin zaciągnął się do wojska na pierwsze wezwanie władz stanu Massachusetts. Mając dwadzieścia cztery lata, już od jakiegoś czasu uważał się za żołnierza, w latach bezpośrednio poprzedzających wybuch wojny pomagał bowiem przeprowadzać zbiegłych niewolników przez miejską sieć schronów, kryjówek i tuneli. Był również jednym z ochotników chroniących mówców wypowiadających się przeciwko niewolnictwu i nieraz służył jako żywa tarcza miotającemu kamienie i cegły motłochowi.
W odróżnieniu od innych młodych ludzi, Galvin nie interesował się polityką. Nie czytał broszur agitacyjnych ani gazet piszących o tym, czy należy głosować na tego lub innego politycznego hochsztaplera, albo jak ta czy inna partia lub legislatura stanowa wypowiada się w kwestii secesji bądź pojednania. Rozumiał jednak mówców, którzy deklarowali, że zniewoloną rasę trzeba uwolnić, a winni muszą zostać przykładnie ukarani. I zrozumiał też, że być może nigdy już nie wróci do domu, do swojej młodej żony. „Jeśli nie wrócę, dzierżąc w dłoni sztandar Unii, wrócę owinięty w niego" – taką przysięgę składali rekruci. Galvin nigdy wcześniej się nie fotografował i to jedyne zdjęcie wykonane podczas zaciągu rozczarowało go. Jego czapka i spodnie wydawały się nie dopasowane, a oczy były jakieś przestraszone.
Ziemia była gorąca i sucha, gdy Kompania C 10. Regimentu wyruszyła z Bostonu do Springfield, do obozu Brightwood. Chmury pyłu pokryły skorupą nowe niebieskie mundury żołnierzy, tak że przybrały one szary kolor uniformów wroga. Pułkownik spytał, czy Benjamin Galvin chciałby być adiutantem i prowadzić listę ofiar. Szeregowy wyjaśnił, że wprawdzie umie stawiać litery, ale nie potrafi poprawnie pisać ani czytać; próbował się uczyć wiele razy, lecz znaki przekręcały się w jego głowie w niewłaściwą stronę, rozbijały się, łączyły i zmieniały jedne w drugie. Pułkownik był zaskoczony. Analfabetyzm nie był wprawdzie czymś niezwykłym wśród rekrutów, lecz Galvin sprawiał wrażenie, jakby cały czas był pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Jego zwyczaj obserwowania wszystkiego dużymi spokojnymi oczami, z całkowicie nieruchomym wyrazem twarzy, sprawił, że niektórzy koledzy zaczęli nazywać go Oposem.
Kiedy obozowali w Wirginii, któregoś dnia znaleziono w lesie martwego żołnierza z ich szeregów. Ktoś strzelił mu w głowę i ugodził bagnetem. Ranę w czaszce i usta wypełniały czerwie, które roiły się niczym pszczoły w ulu. Ktoś powiedział, że to południowcy wysłali jednego ze swoich czarnych, aby zabił dla zabawy jankesa. Kapitan Kingsley, przyjaciel martwego żołnierza, kazał przysiąc Galvinowi i innym, że nie będą mieli litości, gdy nadejdzie dzień rozprawy z secesjonistami. Wyglądało jed'nak na to, że nigdy nie będą mieli okazji, aby wziąć udział w walce, do której rwali się wszyscy.
Galvin, chociaż pracował pod gołym niebem przez większość życia, nigdy wcześniej nie widział takich odmian robactwa, z jakimi zetknęli się w tamtych stronach. Adiutant kompanii, który budził się każdego ranka godzinę przed wygrywaną na trąbce pobudką, aby uczesać gęste włosy i uaktualnić listę chorych i zmarłych, nie pozwoliłby nikomu zabić żadnego z tych pełzających stworzeń; dbał o nie jak o dzieci, chociaż Galvin widział na własne oczy, jak czterech mężczyzn z innej kompanii zmarło od białych robaków, które zalęgły się w ich ranach. Zdarzyło się to, gdy Kompania C maszerowała do następnego obozu, który podobno znajdował się bliżej prawdziwego pola bitwy.
Benjamin nigdy nie wyobrażał sobie, że śmierć może tak łatwo dosięgnąć ludzi wokół niego. To było w Fair Oaks. Nagle coś błysnęło, rozległ się huk i wszystko spowiły kłęby dymu. Tuż przed nim sześciu mężczyzn padło skoszonych wybuchem. Ich martwe oczy, nadal otwarte, patrzyły nieruchomo, jak gdyby byli ciekawi, co stanie się z resztą oddziału. Tego dnia Galvina bardziej zdumiała liczba tych, którzy ocaleli, niż liczba zabitych, gdyż wydawało się niemożliwe czy wręcz niestosowne, aby człowiek mógł przeżyć takie piekło. Ogromną liczbę trupów ludzkich i końskich zebrano niczym szczapy drewna i spalono. Od tego dnia, za każdym razem, gdy Benjamin zamykał oczy, by zasnąć, w głowie wirowały mu obrazy bitwy, słyszał krzyki i wybuchy i nieustannie czuł smród palącego się mięsa.
Pewnego wieczoru, gdy Galvin wrócił do swojego namiotu głodny jak wilk, odkrył, że z torby znikła jego porcja sucharów. Jeden z żołnierzy mieszkających wraz z nim w namiocie powiedział, że wziął je kapelan. Benjamin nie wierzył, by ktoś mógł być tak podły, wszystkim bowiem doskwierał ten sam szarpiący trzewia głód i wszyscy mieli tak samo puste żołądki. Ale trudno było winić tego człowieka… Gdy kompania maszerowała w strugach deszczu lub palącym skwarze, przydziały żywnościowe kurczyły się nieuchronnie. Zostawały tylko suchary, w których na dodatek zalęgły się wołki zbożowe. W końcu często brakowało nawet sucharów. Gorsze niż wszystko było jednak to, że przed każdym noclegiem trzeba było stoczyć wieczorną potyczkę z insektami; ze wszystkich ubrań trzeba było wytrząsać robactwo i kleszcze. Adiutant, który zdawał się znać na tych rzeczach, powiedział, że owady atakują najczęściej wtedy, gdy stoi się nieruchomo, a zatem należy być zawsze w ruchu.
Robactwo zalęgło się również w wodzie pitnej wskutek porzucania w rzekach ciał martwych koni i zgniłego mięsa. Wszystkie choroby, od malarii po dyzenterię, określano zbiorczo gorączką obozową, a lekarz nie zawsze potrafił odróżnić chorych od symulantów i w wypadkach wątpliwych uznawał zazwyczaj, że najlepsze, co może zrobić, to zakwalifikować delikwenta do drugiej kategorii. Galvin wymiotował kiedyś osiem razy dziennie, pod koniec już tylko krwią. Gdy czekał na felczera, który dawał chininę i opium, widział, jak co kilka minut chirurdzy wyrzucali przez okno polowego szpitala amputowaną rękę lub nogę.
Kiedy obozowali, zawsze nękały ich choroby, lecz na pociechę mieli przynajmniej książki. Pomocnik chirurga, który wziął na siebie funkcję bibliotekarza, gromadził w swoim namiocie tomy wysyłane chłopcom z domów. Niektóre książki miały ilustracje i Benjamin bardzo lubił je oglądać. Zdarzało się też, że adiutant lub ktoś z jego namiotu czytał na głos opowiadanie lub poemat. Galvin znalazł w bibliotece pomocnika chirurga lśniący błękitnozłoty egzemplarz poezji Longfellowa; nie potrafił przeczytać nazwiska na okładce, lecz rozpoznał wygrawerowany portret na stronie tytułowej, taki sam jak w jednej z książek swojej żony. Harriet Galvin zawsze mówiła, że każda z książek Longfellowa pokazuje drogę do światła i szczęścia bohaterom, którzy zdają się już tracić nadzieję, jak w wypadku Evangeline i jej kawalera, rozdzielonych i odnajdujących się wreszcie, gdy on umiera na febrę, a ona jest pielęgniarką. Benjamin wyobrażał sobie, że to on i Harriet. Myśl ta uspokajała go, gdy widział padających wokół ludzi.
Gdy Benjamin Galvin, zaagitowany przez wędrownego mówcę, po raz pierwszy w życiu opuścił farmę ciotki i przybył do Bostonu, by pomóc abolicjonistom, został pobity przez dwóch rozwrzeszczanych Irlandczyków, którzy próbowali rozbić mityng zwolenników zniesienia niewolnictwa. Jeden z organizatorów spotkania wziął Galvina do domu, aby młodzieniec doszedł do siebie, i Harriet, córka owego człowieka, zakochała się w biednym chłopcu. Nigdy wcześniej nie spotkała nikogo – nawet pośród przyjaciół ojca – kto tak jasno odróżniał dobro od zła, nie wdając się w zbędne rozważania na temat polityki czy wpływów. „Czasami myślę, że kochasz swoją misję bardziej, niż umiałbyś pokochać drugiego człowieka" – powiedziała mu, gdy zaczęli się spotykać, lecz on był zbyt prostoduszny, by uważać, że to, co robi, jest jakąś misją.