– Panie Greene, chciałbym panu wyznać, że niezwykle podobało mi się pańskie dzisiejsze kazanie – powiedział kapitan Dexter Blight, który miał wąsy słomianej barwy w kształcie litery U i silnie kulał. – Chciałbym pana zapytać, sir, czy byłaby możliwość, aby przeczytać gdzieś więcej o podróżach Dantego? Często spędzam bezsennie noce i mam dużo wolnego czasu.
Stary pastor spytał, czy żołnierz zna włoski.
– Cóż, mój drogi młodzieńcze – westchnął George Washington Greene, usłyszawszy przeczącą odpowiedź – już niebawem będzie pan miał okazję zapoznać się z opisem podróży Dantego po angielsku, i to ze wszystkimi szczegółami! Pan Longfellow z Cambridge właśnie kończy pracę nad przekładem tego poematu. Poprosił o pomoc grupę przyjaciół, którzy spotykają się co tydzień w jego gabinecie. Ja sam mam zaszczyt zaliczać się do tego grona. Książka w przyszłym roku powinna zostać wydana nakładem niezrównanej firmy Ticknor & Fields. Pytaj o nią w księgarniach, mój dobry człowieku!
Longfellow. Longfellow był związany z Dantem! Jakże słuszne wydało się to Benjaminowi, który słyszał wszystkie jego wiersze z ust Harriet. Galvin zapytał pierwszego napotkanego policjanta o firmę Ticknor & Fields i skierowano go do wielkiego budynku na rogu Tremont Street i Hamilton Place. W salonie wystawowym, mierzącym osiemdziesiąt stóp długości i trzydzieści stóp szerokości [77], ujrzał połyskujące boazerie, rzeźbione kolumny i blaty z jodły, które lśniły pod gigantycznymi żyrandolami. W ozdobnie sklepionym przejściu na końcu sali umieszczono egzemplarze najwspanialszych edycji oficyny Ticknor & Fields, z grzbietami w kolorach błękitnym i złotym oraz czekoladowobrązowym, a dalej, w gablocie, znajdowały się najnowsze numery periodyków wydawanych przez firmę. Benjamin wszedł do salonu z niejasną nadzieją, że może czekać tam na niego sam Dante. Czując onieśmielenie, postąpił kilka kroków naprzód. Zamknął oczy i miął w dłoni kapelusz.
Nowe biura otwarto dosłownie kilka dni przed tym, jak Galvin przekroczył ich próg.
– Pan w sprawie ogłoszenia?
Nie było odpowiedzi.
– Znakomicie. Proszę wypełnić formularz. Nie ma lepszego w tej branży niż J. T. Fields. Ten człowiek to geniusz, anioł stróż wszystkich autorów – powiedział człowiek, który przedstawił się jako Spencer Clark, urzędnik zajmujący się finansami firmy.
Benjamin przyjął od niego formularz i pióro. Spojrzał na Clarka szeroko otwartymi oczami, dyskretnie przesuwając językiem zawsze trzymany w ustach kawałek papieru.
– Musisz podać nam swoje nazwisko, synu, albo nic z tego nie będzie – powiedział Clark. – No dalej, jak się nazywasz?
Clark wskazał mu odpowiednie miejsce na formularzu. Galvin ujął w dłoń pióro i napisał: DANTEAL. Przerwał. Jak powinien napisać „Alighieri"? Ala?… Ali?… Siedział bez ruchu, zastanawiając się nad tym problemem, aż atrament wysechł na stalówce. Clark, któremu przeszkodził ktoś z drugiego końca pomieszczenia, głośno odchrząknął i wziął arkusz do ręki.
– Och, nie bądź taki nieśmiały, młodzieńcze. Co my tu mamy? – zerknął na formularz. – Dan Teal. Znakomicie.
Clark westchnął rozczarowany. Wiedział, że chłopak, który tak marnie pisze, nie będzie dobrym urzędnikiem, lecz wydawnictwo potrzebowało rąk do pracy podczas przeprowadzki do ogromnego budynku New Corner.
– A teraz, Danielu, mój chłopcze, proszę, powiedz mi, gdzie mieszkasz, i już dziś wieczorem możesz zacząć pracować jako subiekt, cztery wieczory w tygodniu. Pan Osgood wytłumaczy ci twoje obowiązki. No i moje gratulacje, panie Teal. Właśnie rozpoczął pan nowe życie jako pracownik firmy Ticknor & Fields!
– Dan Teal – powtórzył otrzymane właśnie nazwisko nowy pracownik firmy.
Teal pchał swój wózek z papierami, które trzeba było dostarczać urzędnikom, z jednego pokoju do drugiego, by mieli je na swych biurkach, gdy zjawią się rano w pracy. Mijając Pokój Pisarzy na pierwszym piętrze, zadrżał, kiedy usłyszał, że w środku ktoś mówi o Dantem. Fragmenty dyskusji, jakie podsłuchał, nie przypominały kazań wielebnego Greene'a, które mówiły o cudach podróży Dantego. Tutaj, w Corner, nie słyszał o Dantem właściwie nic konkretnego, a pan Longfellow, pan Fields i ich dantejski oddział rzadko się spotykali. Dan Teal wiedział jednak, że ludzie w Ticknor & Fields byli w jakiś sposób związani z ocaleniem Dantego i rozmawiali o tym, jak mogą go ochronić.
Tealowi zakręciło się w głowie, wybiegł na zewnątrz i zwymiotował na promenadzie na Common: Dante wymagał ochrony!
Teal słuchał rozmów pana Fieldsa i Longfellowa, i Lowella, i doktora Holmesa… Zrozumiał, że Korporacja Harwardzka atakuje Dantego. Teal słyszał w mieście, że Harvard również poszukuje nowych pracowników, ponieważ wielu dotychczas zatrudnionych zginęło lub odniosło rany podczas wojny. Uczelnia zatrudniła Teala na dzienną zmianę. Po tygodniu Teal zdołał zmienić swój przydział z ogrodnika na dziennego stróża w University Hall, gdzie, jak się dowiedział od innych pracowników, odbywały się spotkania, na których władze uniwersytetu podejmowały najważniejsze decyzje.
W domu pomocy dla żołnierzy wielebny Greene przeszedł od ogólnych rozważań na temat Dantego do bardziej szczegółowych opisów jego podróży. Pielgrzym przemierzał kolejne kręgi, z których składało się Piekło, z każdym krokiem zbliżając się do kaźni wielkiego Lucyfera, sprawcy wszelkiego zła. Opisując przedsionek Piekła, Greene wspomniał o miejscu, w którym przebywali Ignavi, „obojętni". Najgorszym grzesznikiem w tej grupie był Wielki Odmawiający. Imię odmawiającego, jakiegoś papieża, nie znaczyło dla Teala nic, lecz odrzucenie wielkiego i godnego stanowiska, które mogło zapewnić sprawiedliwość milionom ludzi, wywołało w nim wielki gniew. Słyszał przez ściany University Hall, że sędzia Healey stanowczo odmówił przyjęcia wyznaczonej mu nadzwyczaj ważnej funkcji: obrońcy Dantego.
Wiedział, że adiutant bibliotekarz z Kompanii C podczas ich marszów przez bagniste południowe stany zbierał tysiące owadów i wysyłał je do domu w specjalnie przygotowanych naczyniach, aby przetrwały podróż do Bostonu. Teal kupił od niego pudełko groźnych much mięsnych i czerwi, razem z gniazdem pełnym os, i podążył za Healeyem z sądu do Wide Oaks, gdzie zobaczył, jak sędzia żegna się z rodziną.
Następnego ranka Teal wszedł tylnymi drzwiami do domu Healeyów i uderzył sędziego w głowę kolbą swej strzelby. Zdjął z niego ubranie i ułożył je porządnie – męska odzież nie przysługuje tchórzom. Potem zawlókł sędziego do ogrodu i pokrył ranę na jego głowie czerwiami. Nieopodal, na piaszczystym gruncie, umocował pusty proporczyk, gdyż pod tym znakiem przestrogi Dante spotkał Ignavi. Od razu poczuł, że dołączył do Dantego, że wstąpił na długą i niebezpieczną ścieżkę zbawienia pośród potępionych ludzi.
Teal był zrozpaczony, gdy stary kaznodzieja z powodu choroby opuścił cotygodniowe kazanie w domu pomocy dla żołnierzy. Potem jednak Greene powrócił i wygłosił kazanie o symoniakach. Teal był już i tak mocno zaniepokojony umową zawartą pomiędzy Korporacją Harwardzką a wielebnym Talbotem, o której słyszał przy kilku okazjach w University Hall. Jak kaznodzieja mógł przyjąć pieniądze, aby oczernić Dantego przed czytelnikami? Jak mógł za marne tysiąc dolarów kupczyć autorytetem swojego stanowiska? Teal nie wiedział jednak, co czynić, dopóki nie poznał sposobu, w jaki należało ukarać grzesznika za ten występek.
Pewnej nocy spędzonej w bostońskich knajpach Teal spotkał kasiarza nazwiskiem Willard Burndy. Bez trudu odnalazł go w jednej z tawern i chociaż pijaństwo Burndy'ego budziło w nim wściekłość, zapłacił złodziejowi za to, by ten powiedział mu, jak ukraść tysiąc dolarów z sejfu wielebnego Elishy Talbota. Burndy długo mówił o tym, jak Langdon Peaslee przejmuje wszystkie jego rewiry. Jaką szkodę mogłoby zatem przynieść podzielenie się z kimś wiedzą na temat tego, jak otworzyć prosty sejf?