Teal skorzystał z tuneli używanych niegdyś przez zbiegłych niewolników, aby dostać się do Drugiego Kościoła Unitariańskiego, i obserwował, jak wielebny Talbot każdego popołudnia, zdenerwowany, schodzi do podziemnej krypty. Liczył kroki Talbota – raz, dwa, trzy – by sprawdzić, ile czasu zajmuje mu zejście po schodach. Oszacował wzrost pastora i zaznaczył go kredą na ścianie. Potem wykopał dół, dokładnie wymierzony tak, aby stopy Talbota sterczały nad nim, gdy wielebny zostanie pogrzebany do góry nogami. Na dnie jamy zakopał jego brudne pieniądze. Wreszcie w niedzielne popołudnie schwytał kaznodzieję, zabrał mu latarnię, polał mu naftą stopy i podpalił je. Po ukaraniu duchownego Dan Teal miał niejasne przekonanie, że Klub Dantego był dumny z jego dzieła. Zastanawiał się, kiedy odbywają się cotygodniowe spotkania w domu pana Longfellowa, o których wspominał wielebny Greene. W niedziele, bez wątpienia – myślał Teal – w dzień święty.
Teal rozpytywał się w Cambridge o Longfellowa i łatwo odnalazł należący do niego wielki żółty dom w stylu kolonialnym. Zaglądając przez okno, nie dostrzegł jednak żadnych znaków, które wskazywałby na to, że odbywa się tam jakieś spotkanie. Kiedy Teal przycisnął swoją twarz do okna, a światło księżyca odbiło się od guzików jego munduru, z wnętrza domu dobiegł hałas. Teal nie miał zamiaru przeszkadzać Klubowi, jeśli właśnie się zbierał, nie chciał bowiem przerywać strażnikom Dantego pełnienia ich służby.
Jakże był zdezorientowany, kiedy Greene znów nie pojawił się za pulpitem w domu pomocy żołnierzom, tym razem nie przedstawiając żadnych usprawiedliwień! Teal zapytał w bibliotece publicznej, gdzie mógłby wziąć lekcje języka włoskiego, pamiętał bowiem, że stary pastor sugerował to wąsatemu żołnierzowi. Bibliotekarz znalazł w gazecie ogłoszenie pana Piętro Bachiego i Teal skontaktował się z Włochem w sprawie rozpoczęcia lekcji. Nauczyciel przyniósł mu stos książek do gramatyki i zeszytów ćwiczeń, głównie własnego autorstwa. Nie miało to nic wspólnego z Dantem.
Bachi w pewnym momencie zaproponował, że sprzeda Tealowi weneckie wydanie La Divina Commedia. Teal wziął w ręce oprawiony w twardą skórę tom, lecz nie był zainteresowany książką, mimo że Bachi zachwalał jej piękno. To znowu nie był Dante! Na szczęście wkrótce potem Greene pojawił się ponownie w domu pomocy żołnierzom i wygłosił zdumiewające kazanie, w którym opisał wejście Dantego do piekielnego kręgu schizmatyków.
Los mówił do Dana Teala głośno, niczym armatni huk. On także był świadkiem podobnego niewybaczalnego grzechu: dzielenia i powodowania schizm w grupach. Osobą, która ów grzech popełniła, był Phineas Jennison. Teal słyszał, jak w biurach Ticknor & Fields biznesmen broni Dantego i ponagla Klub do walki z Harvardem, lecz pamiętał również, z jakim potępieniem Jennison wyrażał się na temat poety w siedzibie Korporacji Harwardzkiej i jak zachęcał jej członków, aby powstrzymali Longfellowa, Lowella i Fieldsa. Tunelami zbiegłych niewolników Teal poprowadził Jennisona do portu w Bostonie, gdzie wycelował w niego swą szablę. Jennison krzyczał, błagał go i oferował mu pieniądze. Teal obiecał mu sprawiedliwość i dotrzymał słowa – pociął go na kawałki i troskliwie opatrzył mu rany. Nigdy nie myślał o tym, co robi, jak o zabójstwie, ponieważ kara wymagała długiego cierpienia. O tym zapewniał sam Dante. Żadna z kar, które oglądał, nie była dlań niczym nowym. Teal widział je wszystkie w mniejszym lub większym wymiarze w Bostonie i na polach bitew toczonych w całym kraju.
Teal wiedział, że klęska wrogów Dantego wywoła poruszenie w Klubie, wielebny Greene wygłosił bowiem nagle serię ekstatycznych kazań: Dante trafił nad zamarznięte jezioro zdrajców i znalazł się pomiędzy najgorszymi grzesznikami, jakich mógł napotkać. Zdrajcy Dantego: Augustus Manning i Pliny Mead, zostali uwięzieni w lodzie podobnie jak tamci, a Teal stał, patrząc w światło poranka, ubrany w mundur podporucznika. Tak samo, jak patrzył na Wielkiego Odmawiającego, Artemusa Healeya, nagiego, pokrytego robactwem i wijącego się z bólu, i na symoniaka Elishę Talbota, jak miotał się i wierzgał płonącymi stopami, mając pod głową poduszkę ze swych przeklętych pieniędzy, i na schizmatyka Phineasa Jennisona, gdy trząsł się i dygotał, a jego ciało wisiało pocięte na strzępy.
Potem jednak przybyli Lowell, Fields, Holmes i Longfellow – i to wcale nie po to, by go nagrodzić! Lowell wystrzelił do niego z pistoletu, a pan Fields zachęcał go do tego krzykiem. Teal poczuł ból w sercu. Przypuszczał, że Longfellow, którego uwielbiała Harriet Galvin, zbierał siły wraz z innymi w Corner, aby wypełniać posłannictwo Dantego. Teraz zrozumiał, że nie wiedzieli oni, jakie zadanie naprawdę stoi przed ich Klubem. Tak wiele trzeba było zrobić, tak wiele kręgów przekroczyć, by Boston mógł się stać dobrym miejscem. Teal myślał o scenie w Corner, gdy doktor Holmes wpadł na niego; Lowell wybiegł z Pokoju Pisarzy, krzycząc: „Zdradziłeś Klub Dantego! Zdradziłeś Klub Dantego!"
– Doktorze – powiedział Teal do Holmesa, gdy spotkał go w tunelu niewolników. – Niech się pan teraz odwróci, doktorze Holmes. Właśnie szedłem spotkać się z panem.
Holmes odwrócił się plecami do umundurowanego żołnierza. Stłumiony płomyk z lampy doktora migotliwie oświetlał długi skalisty korytarz przed nimi.
– Los sprawił, że mnie pan znalazł – dodał Teal, a potem rozkazał doktorowi iść naprzód.
– Dobry Boże, człowieku – świszczał Holmes. – Dokąd idziemy?
– Do Longfellowa.
20
Holmes szedł naprzód. Chociaż tylko pobieżnie przyjrzał się człowiekowi, który podążał za nim, znał go jednak niegdyś jako Teala, jedno z „nocnych stworzeń z Corner", jak określał tę kategorię swych pracowników Fields. To był ich Lucyfer. Zerkając za siebie, doktor zauważył, że mężczyzna miał kark muskularny jak u zapaśnika, przy którym jego łagodne bladozielone oczy i niemal kobiece usta wydawały się czymś niestosownym. Szedł wyprostowany, z młodzieńczą werwą, mocnym krokiem, zapewne zaprawiony w forsownych marszach. A więc to on, ten chłopiec był ich przeciwnikiem! Dan Teal. Dan Teal! Och, jakim cudem tak wytrawny słowotwórca jak Oliver Wendell Holmes mógł przeoczyć tak genialny pomysł? DAN-TEAL… DANTEAL… I, och, jaki pusty dźwięk kołatał się w jego pamięci – niosące się echem po korytarzach New Corner słowa Lowella: „Zdradziłeś Klub Dantego!", wykrzyczane w chwili, gdy doktor wpadł prosto na mordercę. Teal podsłuchiwał ich, tak jak czynił to w biurach Harvardu. Z całą mściwością, którą gromadził w sobie dzięki Dantemu.
Jeśli Holmes miał iść na Sąd Ostateczny, nie chciał zabierać na niego Longfellowa i innych. Zatrzymał się, gdy korytarz zaczął nieco opadać.
– Nie pójdę dalej! – oświadczył sztucznie śmiałym głosem, mającym pokryć niepewność. – Zrobię, co chcesz, ale nie wciągaj w to Longfellowa!
Teal zareagował uprzejmym milczeniem.
– Dwóch waszych ludzi musi spotkać kara – odezwał się po chwili. – Musi pan sprawić, by Longfellow to zrozumiał, doktorze Holmes.
Holmes uświadomił sobie, że Teal nie chce ukarać go jako zdrajcy. Szaleniec doszedł do wniosku, że Klub Dantego nie jest po jego stronie, że to oni zdradzili jego sprawę. Jeśli Holmes był zdrajcą owego klubu, jak wynikało ze słów Lowella, mogło to oznaczać, że doktor był przyjacielem prawdziwego Klubu Dantego: tajnej organizacji wymierzającej dantejskie kary w Bostonie, której istnienie Teal sobie uroił.