Lowell roześmiał się.
– A zatem Anglia ma panować nad półkami naszych bibliotek? Dlaczego zatem od razu nie poddaliśmy się „czerwonym kurtkom" pod Lexington, [3] oszczędzając generałowi Waszyngtonowi trudów wojny? – Lowell dostrzegł w oczach Hilla błysk, jaki nieraz widział u studentów, i uznał, że rektor mógł zrozumieć, o co mu chodzi. – Dopóki Ameryka nie nauczy się kochać literaturę nie jako rozrywkę, nie jako szkolną rymowankę, lecz dla jej zdolności uszlachetniania, drogi i czcigodny panie rektorze, dopóty nie osiągnie tej wyższej formy świadomości, która czyni z ludzi naród, a martwemu imieniu nadaje ożywczą moc.
Hill ze wszystkich sił starał się nie dać zbić z pantałyku.
– No, ale cała ta idea podróżowania przez zaświaty, opisy kar piekielnych… Jakież to wszystko drastyczne! I jeszcze ten niestosowny tytuł: Komedia}. To jest średniowieczne, scholastyczne i…
– … katolickie! – Lowell wszedł Hillowi w słowo. – Czy to właśnie ma pan na myśli, czcigodny panie rektorze? Czy Dante jest nazbyt włoski i nazbyt katol icki dla Harvardu?
Hill z szelmowskim uśmiechem uniósł swe siwe brwi.
– Musi pan wszak wziąć pod uwagę, że takie okropne wyobrażenia Boga mogą być nieprzyswajalne dla naszych protestanckich uszu.
Po prawdzie, do tłumu irlandzkich papistów snujących się wzdłuż portowych nabrzeży i gnieżdżących się na przedmieściach Bostonu Lowell był nastawiony równie nieprzyjaźnie jak członkowie Korporacji. Lecz pomysł, aby traktować genialny poemat jako swego rodzaju watykański edykt…
– Tak, my raczej potępiamy ludzi na wieczność, nie informując ich o tym uprzejmie. A Dante nazywa swoje dzieło commedia, mój drogi panie, ponieważ napisał je po włosku, prostym, plebejskim językiem, a nie po łacinie, jak również dlatego, że w przeciwieństwie do tragedii jego fabuła kończy się szczęśliwie: poeta wznosi się do nieba. Zamiast próbować napisać wielki poemat na podstawie tego, co było dlań obce i sztuczne, Dante wysnuł go z własnego życia!
Lowell nie krył zadowolenia, widząc, że doprowadził rektora na skraj rozpaczy.
– Na litość boską, profesorze, czy nie uważa pan za przejaw wielkiej nienawiści i braku życzliwości bezlitosnego torturowania wszystkich, których czyny figurują na liście grzechów? Czy może pan sobie wyobrazić – przekonywał Hill – aby dziś jakaś osoba publiczna deklarowała, że miejsce jej wrogów jest w piekle?
– Mój drogi i czcigodny panie rektorze – odparł Lowell – wyobrażam to sobie nawet teraz, gdy rozmawiamy. I proszę, niech pan mnie źle nie zrozumie. Dante wysyła tam również swoich przyjaciół. Może pan to przekazać Augustusowi Manningowi. Litość bez surowości byłaby jedynie tchórzliwym egotyzmem i czczym sentymentalizmem.
Członkowie Korporacji Harwardzkiej byli nieustępliwi w swoim oddaniu dla ustalonego przed laty programu. Składały się nań greka, łacina, język hebrajski, historia starożytna, matematyka i nauki przyrodnicze. Było dla nich oczywiste, że nowożytne języki i literatura pozostają jedynie nowinką służącą do pogrubienia katalogów kursów. Po odejściu profesora Ticknora Longfellow wprowadził na uczelni pewne zmiany, między innymi zapoczątkował seminarium poświęcone Dantemu i zatrudniał uchodźcę nazwiskiem Piętro Bachi jako nauczyciela języka włoskiego. Kurs ten, z braku znajomości języka i zainteresowania tematem, nie cieszył się wielką popularnością wśród studentów, jednak poecie wystarczał zapał owych kilku biorących w nim udział osób. Jednym z najgorliwszych uczestników kursu był niegdyś James Russell Lowell.
Teraz, po dziesięciu latach utarczek z administracją, Lowell stanął w obliczu wydarzenia, na które czekał tak długo: Ameryka miała wreszcie odkryć Dantego. Jednak nie tylko Harvard robił wszystko, aby zniweczyć ich przedsięwzięcie; Klub Dantego napotkał również przeszkodę wewnętrzną: był nią Holmes i jego niezdecydowanie.
Lowell odbywał czasem spacery po Cambridge z najstarszym synem doktora, Oliverem Wendellem Holmesem juniorem. Dwa razy w tygodniu student prawa opuszczał budynek Dane Law School, w czasie gdy Lowell kończył swoje zajęcia w University Hall. Doktor Holmes nie mógł w pełni docenić szczęścia, jakim było posiadanie takiego syna, swoim zachowaniem doprowadził bowiem do tego, że Junior szczerze go nie znosił – gdybyż ojciec nie tylko pozwalał mu mówić, lecz jeszcze go słucha ł… Pewnego razu Lowell. spytał młodzieńca, czy doktor kiedykolwiek wspominał w domu o Klubie Dantego.
– Och, oczywiście, panie Lowell – odparł Junior, wysoki i przystojny młodzieniec, uśmiechając się złośliwie. – Jak również o Klubie Atlantyckim i Klubie Unijnym, i Klubie Sobotnim, i Klubie Naukowym, i Stowarzyszeniu Historycznym, i Towarzystwie Medycznym…
Podczas niedawnej kolacji w Klubie Sobotnim w Parker House, kiedy wszystkie te złe myśli kłębiły się w głowie Lowella, przysiadł się doń Phineas Jennison, jeden z najbogatszych nowych przedsiębiorców Bostonu.
– Harvard znowu cię nęka – stwierdził Jennison.
Lowell zdumiał się, że z jego twarzy można tak wiele wyczytać.
– Nie wzdrygaj się, mój drogi przyjacielu – roześmiał się Jennison, aż zadrżał „królewski" dołek w jego podbródku.
Ów dołek i włosy koloru złota, w opinii bliskiej rodziny Jennisona, już w dzieciństwie wróżyły mu wielką fortunę. Mówiąc ściśle, musiał to być raczej dołek królobójczy, znak szczególny odziedziczony po przodku, który ściął ponoć Karola I.
– Po prostu miałem okazję rozmawiać wczoraj z jednym z członków Korporacji. Jak wiesz, w Bostonie czy Cambridge nie dzieje się nic, co uszłoby mojej uwagi.
– Niech zgadnę: chodziło o budowę następnej biblioteki? – spytał Lowell.
– W każdym razie członkowie Korporacji wydawali się naprawdę rozgorączkowani, kiedy rozmawiali między sobą o twoim wydziale. Powiedziałbym wręcz: zdeterminowani. Nie chciałbym, oczywiście, wtrącać się w twoje sprawy…
– Mówiąc między nami, mój drogi Jennison, chcą zlikwidować mój kurs o Dantem – przerwał Lowell. – Niekiedy mam obawy, że ich niechęć wobec Dantego jest równie niewzruszona jak moja nim fascynacja. Zaproponowali mi nawet, że przydzielą więcej punktów studentom na moich zajęciach, jeśli tylko pozwolę Korporacji zatwierdzać tematy moich seminariów…
Twarz Jennisona wyrażała zaniepokojenie.
– Oczywiście odmówiłem – dokończył Lowell. Przedsiębiorca błysnął szerokim uśmiechem.
– Naprawdę?
Trzeba było przerwać rozmowę z powodu kilku toastów, zwieńczonych radosną rymowaną improwizacją, jaką bywalcy Klubu wymogli na doktorze Holmesie. Holmes, szybki jak zawsze, zwrócił uwagę zebranych na problem surowości stylu.
Nie trzyma się pamięci nazbyt gładka mowa, Marnie skrobie po plecach kula bilardowa.
– Te poobiednie wierszyki zabiłyby każdego poetę prócz Holmesa – stwierdził Lowell ze zgryźliwym uśmieszkiem, po czym ciągnął dalej: – Czasami czuję, że nie jestem ulepiony z tej samej gliny, co inni profesorowie, Jennison. Lepszy w jednych sprawach, gorszy w drugich. Zbyt wrażliwy i nie dość zarozumiały; fizycznie zarozumiały, powinienem tak to nazwać. Wiem, że to wszystko mnie wykańcza.
Zrobił pauzę.
– I czemu miałbym właściwie tkwić w profesorskim fotelu przez cały ten czas, oderwany od świata? Co musi myśleć o tak marnej egzystencji ktoś taki jak ty, książę przemysłu?
– Dziecinne gadanie, mój drogi Lowell – Jennison zdawał się zmęczony tym tematem, lecz po chwili namysłu odzyskał zainteresowanie. – Masz większy obowiązek wobec świata i wobec siebie niż pierwszy lepszy widz! Nie chcę słyszeć w twoim głosie wahania! Ja być może nie umiałbym stwierdzić, co ma Dante do zbawienia mojej duszy. Ale geniusz taki jak ty, mój drogi przyjacielu, musi wziąć na siebie boską odpowiedzialność, aby walczyć za wszystkich wygnanych z tego świata.
Lowell wymamrotał coś niewyraźnie, pragnąc bez wątpienia zbagatelizować swoje zasługi.
– Hola, hola, Lowell! – zawołał Jennison. – Czy to aby nie ty przekonałeś Klub Sobotni, że byle kupiec jest godzien spożyć obiad z takimi znakomitościami jak twoi przyjaciele?
– Czyż mogliby ci odmówić po tym, jak zaoferowałeś się kupić Parker House? – roześmiał się Lowell.
– Mogliby mi odmówić, gdybym zaniechał starań, by należeć do grona wielkich mężów. Mogę zacytować mojego ulubionego poetę: „A to, o czym oni ośmielają się marzyć, ty miej śmiałość czynić". Och, to naprawdę niezłe!
Lowell ponownie wybuchnął śmiechem, ubawiony pomysłem, że jego poezja może być dla kogoś inspiracją. Tak jednak było w istocie. Bo dlaczegóż właściwie nie miałoby tak być? Wartość poezji, w pojęciu Lowella, polegała na tym, że zwięźle wyrażała to, co w formie niejasnej filozofii tkwiło w umysłach wszystkich ludzi.
Teraz, gdy podążał na kolejny wykład, ziewnął na samą myśl o wejściu do sali pełnej studentów, wciąż jeszcze przekonanych, że można nauczyć się wszystkiego na jakiś temat.
Lowell przywiązał swojego wierzchowca do starej pompy przed Hollis Hall.
– Gdyby przyszli i czegoś od ciebie chcieli, to daj im tęgiego kopniaka, stary – mruknął, zapalając cygaro.
Konie i cygara były zakazane na Harvard Yard.
Jakiś człowiek opierał się leniwie o pobliski wiąz. Miał na sobie jasną kamizelkę w żółtą kratę i sprawiał wrażenie dość posępnego, czy raczej znużonego. Mimo niedbałej pozy górował wzrostem nad poetą. Zbyt stary, jak na studenta, i w stroju zbyt znoszonym, jak na członka grona pedagogicznego, mężczyzna przyglądał mu się ze znaną poecie natarczywością wielbiciela literatury.
Sława nie znaczyła zbyt wiele dla Lowella, którego cieszyła tylko myśl, że przyjaciele uznają to, co napisał, za dobre i że Mabel Lowell będzie dumna z tego, iż jest jego córką, gdy on już odejdzie z tego świata. Myślał o sobie jako o teres atque rotundus: [4] mikrokosmosie, wystarczającym sobie za autora, czytelników, krytyków i potomność. Jednak wyrazy uwielbienia ze strony mężczyzn i kobiet spotykanych na ulicach nie mogły nie sprawiać mu radości. Niekiedy wyruszał na przechadzkę po Cambridge z sercem tak wypełnionym tęsknotą, że obojętne spojrzenie nawet całkowicie obcej osoby powodowało, iż łzy same cisnęły mu się do oczu. Było wszakże równie bolesne, gdy napotykał w czyimś wzroku mętny błysk rozpoznania. Czuł się wtedy całkowicie przezroczysty i odrębny: Lowell, poeta widmo.
Kiedy mijał przyglądającego mu się mężczyznę w żółtej kamizelce, który wciąż opierał się o drzewo, ów dotknął ronda swojego czarnego melonika. Poeta skinął głową w zakłopotaniu. Policzki go piekły. Pędząc przez kampus na spotkanie swych codziennych obowiązków, Lowell nie zauważył, jak dziwnie skupiony pozostał jego obserwator.