– Pan Lowell i pan Fields… Zdradzili pana, zdradzili Dantego. Pan też tam był, gdy Manning miał umrzeć, i nie zrobiliście nic, aby mi pomóc. Musi ich pan ukarać.
Teal wcisnął wojskowy rewolwer w ręce Longfellowa. Zimny dotyk stali uraził miękką dłoń poety, która nadal nosiła ślady po doznanych przed laty oparzeniach. Longfellow od dzieciństwa nie trzymał w ręce broni. Wciąż pamiętał dzień, gdy wrócił do domu ze łzami w oczach, po tym jak jego brat uczył go, jak się strzela do drozdów.
Fanny miała w pogardzie broń i wojnę i Longfellow dziękował Bogu za to, że przynajmniej nie widziała, jak ich syn Charley ochoczo wstąpił do armii. Wrócił wkrótce, postrzelony w łopatkę. „Wojsko to mężczyźni w pstrych ubraniach" – zwykła mówić, zapominając o morderczej broni, którą noszą pstro odziani mężczyźni.
– Tak, pora się w końcu nauczyć, jak siedzieć cicho i robić to, czego wymagają inni, panie kontrabando. – W oczach tajniaka widać było błyski rozbawienia.
– Więc co tu jeszcze robisz? – Rey siedział odwrócony plecami do kraty.
Pytanie nieco zbiło detektywa z tropu.
– Chcę się upewnić, że przyswajasz dobrze tę lekcję. Inaczej wybiję ci zęby, słyszysz?
Rey odwrócił się wolno.
– Przypomnij mi tę lekcję.
Twarz tajniaka poczerwieniała. Oparł się o kraty z groźną miną.
– Raz w życiu siedzieć cicho, głąbie, i dać żyć tym, którzy wiedzą lepiej!
Rey potulnie opuścił wzrok. Nie pozwalając, by reszta ciała zdradziła jego intencje, błyskawicznie wysunął przed siebie jedno ramię i zacisnął palce wokół szyi mężczyzny, miażdżąc jego czoło o kraty. Drugą dłonią wyszarpnął mu z ręki pęk kluczy. Potem uwolnił detektywa, który teraz sapał spazmatycznie, aby odzyskać oddech. Rey otworzył drzwi celi, a następnie przeszukał płaszcz tajniaka i zabrał mu pistolet. Więźniowie w sąsiednich celach pokrzykiwali z uznaniem.
Rey pobiegł do góry schodami prowadzącymi na korytarz.
– Rey, ty tutaj? – zdumiał się sierżant Stoneweather. – Co się dzieje? Byłem na posterunku, tak jak chciałeś, gdy przyszli detektywi i powiedzieli mi, że rozkazałeś wszystkim zejść ze stanowisk! Gdzie się podziewałeś?
– Zamknęli mnie w katakumbach, Stoneweather! Muszę się dostać natychmiast do Cambridge! – powiedział Rey. Potem jego wzrok padł na małą dziewczynkę, która wraz z guwernantką stała na drugim końcu korytarza. Popędził tam i otworzył żelazną bramę oddzielającą biura policji od pozostałej części budynku.
– Proszę… – Annie Allegra Longfellow powtarzała to jedno słowo, podczas gdy guwernantka próbowała wyjaśnić coś zdenerwowanemu policjantowi. – Proszę…
– Panno Longfellow – Mulat kucnął obok dziecka. – O co chodzi?
– Tatuś potrzebuje pana pomocy, panie Rey! – wykrzyknęła dziewczynka.
Kilku detektywów wypadło na korytarz.
– Tam jest! – wrzasnął jeden z nich.
Chwycili Reya za ramiona i cisnęli nim o ścianę.
– Czekaj no, ty skurwysynu! – zawołał sierżant Stoneweather i zdzielił pałką w plecy najbliższego napastnika.
Sierżant krzyknął i do pomieszczenia wbiegło kilku innych mundurowych. Tymczasem trzej detektywi obezwładnili Reya i wykręciwszy mu ręce, wlekli go w głąb korytarza.
– Nie! Tatuś pana potrzebuje, panie Rey! – krzyczała Annie.
– Rey! – zawołał Stoneweather, lecz ktoś zdzielił go pięścią w nos.
W tym momencie do budynku wszedł naczelnik John Kurtz. Jego twarz, zwykle musztardowej barwy, miała teraz odcień purpurowy. Bagażowy dźwigał jego trzy walizy.
– Najgorsza cholerna podróż pociągiem, jaką… – zaczął. – Co to, na Boga?! – wrzasnął na cały głos, gdy ujrzał kotłujących się na korytarzu policjantów i detektywów. – Stoneweather?!
– Zamknęli Reya w katakumbach, naczelniku! – odkrzyknął Stoneweather, któremu z grubego nosa ciekła krew.
– Naczelniku! – zawołał Mulat. – Muszę bezzwłocznie dostać się do Cambridge!
– Posterunkowy Rey – powiedział naczelnik Kurtz. – Zdaje się, że mieliście się zajmować…
– Natychmiast, naczelniku! Muszę jechać!
– Puścić go! – ryknął Kurtz do detektywów, którzy odsunęli się od Reya. – A wy, łajdaki, do mojego biura! Wszyscy! I to w tej chwili!
Oliver Wendell Holmes nieustannie sprawdzał, czy nie ma za nim Teala. Droga była czysta. Nikt go nie ścigał, gdy przemierzał podziemne tunele.
– Longfellow… Longfellow… – powtarzał do siebie, gnając ulicami Cambridge.
Potem dostrzegł przed sobą Teala, który prowadził Longfellowa chodnikiem. Poeta szedł ostrożnie po cienkiej warstwie śniegu. Holmes w pierwszej chwili niemal zemdlał ze strachu. Zrozumiał, że musi działać bez wahania, więc wrzasnął ze wszystkich sił:
– Teal!!!
Krzyk był tak głośny, że postawił chyba na nogi całą okolicę. Morderca odwrócił się, czujny i opanowany jak zwykle. Holmes wyjął spod płaszcza muszkiet i wycelował drżącymi dłońmi w stronę żołnierza.
Teal zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na broń w rękach Holmesa. Jego usta się poruszały. Splunął. Na biały dywan śniegu spadł strzępek papieru z literą E.
– Panie Longfellow, doktor Holmes będzie pierwszy – stwierdził. – Ukarze go pan pierwszego. W ten sposób da pan światu przykład.
Podniósł dłoń Longfellowa, w której tkwił wojskowy rewolwer, i skierował ją w stronę Holmesa.
Holmes zbliżył się o krok. Lufa jego muszkietu mierzyła prosto w pierś Teala.
– Nie ruszaj się, Teal! Zrobię to! Zastrzelę cię! Puść Longfellowa! Możesz sobie wziąć mnie.
– To jest kara, doktorze Holmes. Was wszystkich, którzy porzuciliście sprawiedliwość Bożą, musi teraz dosięgnąć kara. Panie Longfellow, na moją komendę. Gotów… cel…
Doktor zrobił krok do przodu i podniósł broń na wysokość szyi Teala. Na twarzy mężczyzny nie było nawet cienia strachu. Ani na chwilę nie przestał być żołnierzem. I niczym więcej. W jego życiu nie było miejsca na wybór. Całe jego jestestwo podporządkowane było tylko jednemu celowi: wymierzaniu sprawiedliwości. Holmes zadrżał. Nie był pewny, czy odnajdzie w sobie dość siły, aby powstrzymać Dana Teala od uczynienia tego, co uznał za swoje przeznaczenie.
– Ognia, panie Longfellow! – zakomenderował Teal. – Czemu pan nie strzela?!
Położył dłoń na dłoni Longfełlowa i objął palcami palce poety. Przełykając ciężko, Holmes przesunął muszkiet i skierował go na Longfełlowa. Longfellow potrząsnął głową. Teal, zmieszany, zrobił krok wstecz, pociągając jeńca za sobą.
Holmes pokręcił energicznie głową.
– Zastrzelę go, Teal.
– Nie! – zaprotestował Teal gwałtownie.
– Tak! Zrobię to, Teal! Longfellow nie wymierzy żadnej kary! Będzie martwy, będzie pyłem! – wrzeszczał Holmes, celując muszkietem prosto w głowę przyjaciela.
– Nie, nie możesz! Inni mają pójść za nim! Tak nie wolno!
Holmes mocniej ścisnął broń wymierzoną w Longfełlowa, który, przerażony, zamknął oczy. Teal pokręcił gwałtownie głową i przez moment zdawało się, że zacznie krzyczeć. Potem odwrócił się, jak gdyby spodziewał się kogoś za sobą, spojrzał w lewo, potem w prawo, a w końcu puścił się biegiem przed siebie. Nie uciekł daleko, gdy nagle na ulicy rozległ się huk strzału, a potem drugi, który zlał się w jedno ze śmiertelnym krzykiem.
Longfellow i Holmes nadal patrzyli na broń, którą obaj kurczowo ściskali w dłoniach. Po chwili pobiegli w kierunku, z którego dobiegły strzały i krzyk. Na łożu ze śniegu spoczywał Dan Teal. Gorąca krew drążyła strumyczki w nieskalanej śnieżnej bieli. Na jego wojskowej bluzie widniały dwie czerwone plamy. Holmes ukląkł i jego zręczne dłonie rozpoczęły pracę – szukały oznak życia.