Longfellow przysunął się bliżej.
– Holmes?
Ręce doktora zamarły w bezruchu.
Nad ciałem Teala stanął Augustus Manning. W jego oczach malowało się szaleństwo. Drżał na całym ciele, aż zęby mu dzwoniły. Trzęsącymi się rękami rzucił w śnieg swój pistolet. Próbował zebrać myśli, minęło jednak dobrych kilka minut, zanim zdołał powiedzieć coś w miarę spójnego.
– Posterunkowy strzegący mojego domu odszedł przed kilkoma godzinami – wykrztusił. – Usłyszałem krzyki i zobaczyłem go przez okno. Zobaczyłem go, jego mundur… To wszystko do mnie wróciło, wszystko! On rozebrał mnie do naga, panie Longfellow, związał mnie i… i…
Longfellow uspokajająco uścisnął mu dłoń. Pani Manning, która zjawiła się po chwili, zastała męża szlochającego w objęciach poety.
Powóz policyjny zatrzymał się nieopodal małego kręgu, jaki utworzyli we czworo wokół ciała Teala. Nicholas Rey ruszył przodem z rewolwerem w dłoni. Nadjechał drugi powóz z sierżantem Stoneweatherem i dwoma policjantami.
Longfellow wziął Reya pod ramię i spojrzał na niego pytająco.
– Wszystko z nią w porządku – powiedział Mulat, zanim poeta zdążył o cokolwiek zapytać. – Dziewczynka z guwernantką są pod naszą opieką.
Longfellow skinął głową z wdzięcznością. Holmes, aby złapać oddech, chwycił się ogrodzenia, które okalało dom Manninga.
– Wendell, pewnie dobrze by ci zrobiło, gdybyś się położył – rzekł Longfellow, wciąż jeszcze półprzytomny z lęku. – Udało ci się! Ale jak…
– Mój drogi, wierzę, że światło dzienne wyjaśni to wszystko, co pozostaje niejasne w świetle lamp – stwierdził doktor.
Następnie zaprowadził policjantów przez miasto do kościoła i do podziemnych tuneli, aby uwolnić Lowella i Fieldsa.
21
– Zaraz, zaraz, zaczekaj chwilkę – parsknął Hiszpański Żyd do swojego utalentowanego mentora. – Czy to nie znaczy, Langdon, że będziesz ostatnim z Bostońskiej Piątki?
– Burndy nie był jednym z pierwszych pięciu, kochasiu – odpowiedział Langdon Peaslee tonem wszystkowiedzącego eksperta. – Bostońska Piątka (niechaj będzie błogosławiona dusza każdego z nich, gdy trafi do piekła, i moja też, gdy do nich dołączy) to: Randall, który siedzi w katakumbach, Dodge, który cierpiał na załamanie nerwowe i udał się w celu poratowania zdrowia na zachód, Turner, który został wrobiony przez swoją biedroneczkę na dwa lata i kwartał (jeśli to nie jest nauczka, żeby nie pakować się w związek z babą, to nie wiem, co może nią być!), drogi Simonds, podziurawiony kiedyś w porcie i tak pokiereszowany, że teraz trudno mu otworzyć słoik, nie mówiąc już o sejfie oraz moja skromna osoba.
– O, co za wstyd, co za wstyd – jęknął jeden z czterech słuchaczy Peasleego.
– Możesz powtórzyć? – Peaslee wyraził naganę wymownym uniesieniem brwi.
– To wstyd widzieć go na dnie! – ciągnął zezowaty złodziej. – Nigdy nie spotkałem tego człowieka. Ale słyszałem, że był jednym z najlepszych kasiarzy, o jakich Boston kiedykolwiek słyszał! Mógł otworzyć każdy sejf piórkiem, tak mówią!
Na taki komentarz uczyniony w obecności Langdona Peasleego trzej pozostali słuchacze zamilkli i gdyby stali, zapewne by odeszli, nerwowo szurając butami na skorupach zaśmiecających podłogę baru. Ponieważ jednak siedzieli za stołem, ograniczyli się do wychylenia w milczeniu szklanek i nerwowego skubania nie odpakowanych cygar, które rozdał im szef.
Przez otwarte drzwi do tawerny wpadła dorodna mucha mięsna i zaczęła krążyć po zadymionych pomieszczeniach. (Choć profesor Louis Agassiz z Harvardu uznałby to za niemożliwe, pewna liczba przedstawicieli Hominivorax przetrwała zimę w Bostonie, a nieliczne okazy uchowały się nawet w lasach stanu Massachusetts i żyły tam w najlepsze.) Peaslee zwrócił uwagę na dziwne czerwone oczy i wielki błękitnawy odwłok owada. Odgonił brzęczącego nad stołem natręta na drugi koniec baru, gdzie jacyś mężczyźni zaczęli się zabawiać w polowanie na muchy.
Peaslee rozsiadł się na krześle z twardego drewna i sięgnął po swój mocny poncz, specjalność tawerny Stackpole'a. Chociaż krzesło było odsunięte na sporą odległość od stołu, by kasiarz mógł przemawiać, obejmując wzrokiem cały półokrąg swoich apostołów, Peaslee nie musiał zmieniać pozycji, chcąc chwycić lewą ręką drinka. Pajęcze ramiona Langdona pozwalały mu już nieraz w życiu sięgać po wiele rzeczy bez konieczności ruszania się z miejsca.
– Uwierzcie mi na słowo, moi dobrodzieje, że nasz pan Burndy – Peaslee wysyczał to nazwisko przez wielkie przerwy między zębiskami – był tylko najgłośniejszym kasiarzem, jakiego to miasto kiedykolwiek widziało.
Słuchacze przyjęli kpinę, podnosząc kieliszki i wybuchając salwą śmiechu, który wzmocnił i tak już przesadny grymas na twarzy Langdona Peasleego. Hiszpański Żyd nagle przestał się śmiać i zastygł z wyrazem zdumienia na twarzy i ze szklanką w pół drogi do ust.
– Co jest, Żydku? – Peaslee obrócił się na krześle, aby lepiej widzieć stojącego za nim człowieka.
Trzej siedzący przy stole szubrawcy powstali bez słowa i rozpierzchli się po barze, zostawiając za sobą chmury cuchnącego dymu z cygar, które sprawiały, że atmosfera w pozbawionym okien lokalu była jeszcze gęstsza. Tylko zezowaty kieszonkowiec nie ruszył się z miejsca.
– Spadaj! – nakazał mu kasiarz.
Zbir wmieszał się w tłum gości tawerny.
– No, no – powiedział Peaslee, mierząc swojego gościa wzrokiem. Klepnął przechodzącą obok barmankę odzianą w suknię z wyzywająco niskim stanikiem. – Czego się napijemy? – zapytał Nicholasa Reya, szczerząc zęby w uśmiechu.
Policjant ruchem dłoni podziękował uprzejmie za obsługę i zajął miejsce naprzeciwko Langdona Peasleego.
– Ależ panie posterunkowy – zaprotestował kasiarz. – Może w takim razie coś do palenia?
Ale Rey nie przyjął cygara.
– Co jest, Piętaszku? Bawimy się tu świetnie! – Peaslee odświeżył swój uśmiech. – Spójrz tylko tam, ci jegomoście właśnie wybierają się na zaplecze pobrykać trochę z tutejszymi suczkami. Mamy tak każdej nocy. Jestem pewny, że nie przeszkadzałoby im, gdybyś do nas dołączył. Oczywiście, jeśli masz fundusze.
– Dziękuję, panie Peaslee, ale nie skorzystam – powiedział Rey.
– Cóż, trudno. – Peaslee położył palec na ustach, a potem pochylił się do przodu, jak gdyby w celu przekazania poufnej informacji. – Nie myśl, panie oficerze – zaczął – że nikt cię nie ma na oku. Wiemy, że uganiałeś się za jakimś typkiem, który próbował zabić tego harwardzkiego łosia, Manninga. Ten ktoś, jak ci się wydaje, ma coś wspólnego z innymi morderstwami, za które zamknięto Burndy'ego.
– Tak jest – przyznał Rey.
– Cóż, masz szczęście, że to się nie wydało – ciągnął Peaslee. – Wiesz, że to są najbardziej sowite nagrody od czasu załatwienia Lincolna, i nie dam sobie wydrzeć mojej doli. Gdy Burndy zawiśnie, będę mógł sobie nabić kiesę, jak już ci mówiłem. Rey, chłopie, pamiętaj, mamy cię na oku.
– Wrobił pan Burndy'ego, lecz mnie nie musi się pan obawiać, panie Peaslee. Gdybym miał dowód, który pozwoliłby na uwolnienie Burndy'ego, dawno już bym go dostarczył, bez względu na konsekwencje. A pan nie dostałby reszty swojej nagrody.
Na wzmiankę o Burndym Peaslee z namysłem podniósł do ust szklankę ponczu i rzekł wesołym tonem:
– Ci prawnicy wymyślili naprawdę całkiem ładną historię, jak to Burndy nienawidził sędziego Healeya za to, że uwolnił zbyt wielu Murzynów, zanim weszła w życie Ustawa o zbiegłych niewolnikach, i jak załatwił Talbota i Jennisona za to, że go oszukali. To jego Waterloo, o tak. A my zatańczymy na jego grobie. – Pociągnął długi łyk, a potem spoważniał. – Podobno gubernator domaga się rozwiązania biura śledczego po twojej bijatyce na posterunku. Słyszałem też, że rajcy szukają kogoś, kto zastąpiłby starego Kurtza, a tobie chcą na stałe obniżyć stopień służbowy. Jeśli mogę ci coś radzić, zmykaj, póki możesz, mości białasku. Narobiłeś tu sobie ostatnio sporo wrogów.