Zrobił pauzę.
– I czemu miałbym właściwie tkwić w profesorskim fotelu przez cały ten czas, oderwany od świata? Co musi myśleć o tak marnej egzystencji ktoś taki jak ty, książę przemysłu?
– Dziecinne gadanie, mój drogi Lowell – Jennison zdawał się zmęczony tym tematem, lecz po chwili namysłu odzyskał zainteresowanie. – Masz większy obowiązek wobec świata i wobec siebie niż pierwszy lepszy widz! Nie chcę słyszeć w twoim głosie wahania! Ja być może nie umiałbym stwierdzić, co ma Dante do zbawienia mojej duszy. Ale geniusz taki jak ty, mój drogi przyjacielu, musi wziąć na siebie boską odpowiedzialność, aby walczyć za wszystkich wygnanych z tego świata.
Lowell wymamrotał coś niewyraźnie, pragnąc bez wątpienia zbagatelizować swoje zasługi.
– Hola, hola, Lowell! – zawołał Jennison. – Czy to aby nie ty przekonałeś Klub Sobotni, że byle kupiec jest godzien spożyć obiad z takimi znakomitościami jak twoi przyjaciele?
– Czyż mogliby ci odmówić po tym, jak zaoferowałeś się kupić Parker House? – roześmiał się Lowell.
– Mogliby mi odmówić, gdybym zaniechał starań, by należeć do grona wielkich mężów. Mogę zacytować mojego ulubionego poetę: „A to, o czym oni ośmielają się marzyć, ty miej śmiałość czynić". Och, to naprawdę niezłe!
Lowell ponownie wybuchnął śmiechem, ubawiony pomysłem, że jego poezja może być dla kogoś inspiracją. Tak jednak było w istocie. Bo dlaczegóż właściwie nie miałoby tak być? Wartość poezji, w pojęciu Lowella, polegała na tym, że zwięźle wyrażała to, co w formie niejasnej filozofii tkwiło w umysłach wszystkich ludzi.
Teraz, gdy podążał na kolejny wykład, ziewnął na samą myśl o wejściu do sali pełnej studentów, wciąż jeszcze przekonanych, że można nauczyć się wszystkiego na jakiś temat.
Lowell przywiązał swojego wierzchowca do starej pompy przed Hollis Hall.
– Gdyby przyszli i czegoś od ciebie chcieli, to daj im tęgiego kopniaka, stary – mruknął, zapalając cygaro.
Konie i cygara były zakazane na Harvard Yard.
Jakiś człowiek opierał się leniwie o pobliski wiąz. Miał na sobie jasną kamizelkę w żółtą kratę i sprawiał wrażenie dość posępnego, czy raczej znużonego. Mimo niedbałej pozy górował wzrostem nad poetą. Zbyt stary, jak na studenta, i w stroju zbyt znoszonym, jak na członka grona pedagogicznego, mężczyzna przyglądał mu się ze znaną poecie natarczywością wielbiciela literatury.
Sława nie znaczyła zbyt wiele dla Lowella, którego cieszyła tylko myśl, że przyjaciele uznają to, co napisał, za dobre i że Mabel Lowell będzie dumna z tego, iż jest jego córką, gdy on już odejdzie z tego świata. Myślał o sobie jako o teres atque rotundus: [4] mikrokosmosie, wystarczającym sobie za autora, czytelników, krytyków i potomność. Jednak wyrazy uwielbienia ze strony mężczyzn i kobiet spotykanych na ulicach nie mogły nie sprawiać mu radości. Niekiedy wyruszał na przechadzkę po Cambridge z sercem tak wypełnionym tęsknotą, że obojętne spojrzenie nawet całkowicie obcej osoby powodowało, iż łzy same cisnęły mu się do oczu. Było wszakże równie bolesne, gdy napotykał w czyimś wzroku mętny błysk rozpoznania. Czuł się wtedy całkowicie przezroczysty i odrębny: Lowell, poeta widmo.
Kiedy mijał przyglądającego mu się mężczyznę w żółtej kamizelce, który wciąż opierał się o drzewo, ów dotknął ronda swojego czarnego melonika. Poeta skinął głową w zakłopotaniu. Policzki go piekły. Pędząc przez kampus na spotkanie swych codziennych obowiązków, Lowell nie zauważył, jak dziwnie skupiony pozostał jego obserwator.
Oliver Wendell Holmes sadził susami po schodkach amfiteatralnej sali. Powitał go tupot butów młodzieńców, którzy dzierżyli w dłoniach ołówki i notesy. Z górnej części sali zabrzmiało gromkie „hurra!" zgromadzonych tam „barbarzyńców", jak doktor nazywał swoich studentów. To właśnie tutaj Holmes co semestr, cztery razy w tygodniu, w obecności pięćdziesięciu chłopców, którzy w uwielbieniu czekali na każde jego słowo, odsłaniał tajniki budowy ludzkiego ciała. Nie mógł się wprawdzie pochwalić wybitnym wzrostem (mierzył pięć stóp i pięć cali, [5] a i to gdy miał na sobie szczególnie solidne trzewiki, wykonane przez najlepszego szewca w Bostonie), lecz gdy tak stał u dołu amfiteatralnej sali, czuł się co najmniej trzy razy wyższy.
Doktor Holmes potrafił jako jedyny członek grona pedagogicznego poprowadzić zajęcia o pierwszej po południu, gdy głód i wyczerpanie studentów w połączeniu z duchotą panującą w ceglanym budynku przy North Grove sprawiały, że inni wykładowcy kapitulowali. Niektórzy zazdrośni koledzy twierdzili, że to jego literacka sława zjednywała mu młodzież. Po prawdzie, większość chłopców, którzy zamiast prawa i teologii wybrali medycynę, pochodziła z małych miasteczek i jeśli przed przybyciem do Bostonu zetknęli się z jakąkolwiek prawdziwą literaturą, były to raczej wiersze Longfellowa. Jednak informacja o pisarskiej sławie Holmesa rozprzestrzeniała się pośród nich niczym sensacyjna plotka i któryś ze studentów zdobywał niebawem egzemplarz Autokraty śniadaniowego stołu, podawany później z rąk do rąk, z pełnym zdumienia komentarzem: „Jak to, nie czytałeś jeszcze Autokraty!". Można by rzec, że doktor słynął pośród studentów z tego, iż był sławny.
– Dzisiaj – zagaił Holmes – rozpoczniemy od tematu, z którym, jak chciałbym wierzyć, chłopcy tacy jak wy są jeszcze zupełnie nie zaznajomieni.
Szarpnął płachtą białego płótna, odsłaniając zwłoki kobiety, a potem uniósł w górę dłonie, aby uciszyć tupanie i wrzaski, jakie wywołało jego oświadczenie.
– Szacunek, panowie! Szacunek dla człowieczeństwa i najbardziej boskiego z boskich dzieł!
Doktor był zbyt pochłonięty skupianiem na sobie uwagi studentów, by zauważyć pośród nich intruza.
– Tak. Tematem, który dziś zaczniemy, będzie kobiece ciało – podjął Holmes.
Twarz siedzącego w pierwszym rzędzie nieśmiałego młodzieńca o nazwisku Alvah Smith – jednego z paru słuchaczy, ku którym, jak w każdej klasie, profesor kierował swój wykład, do pozostałych zwracając się jedynie pośrednio – pokryła się szkarłatnym rumieńcem. Sąsiedzi ze śmiechem powitali jego zakłopotanie. Nie uszło ono również uwagi doktora Holmesa.
– A tutaj pan Smith zademonstrował nam właśnie hamujące działanie nerwów naczynioruchowych na tętniczki, których nagły rozkurcz wypełnia krwią naczynia włosowate na powierzchni skóry. To samo miłe zjawisko niektórzy z was mogą zaobserwować na policzkach młodej osoby, którą spodziewacie się odwiedzić dziś wieczorem.
Teraz nawet Smith zawtórował śmiechem pozostałym studentom. Holmes usłyszał również mimowolne parsknięcie, które dobiegło z pewnym opóźnieniem. Zerknąwszy w górę, dostrzegł, ku swojemu zdumieniu, wielebnego doktora Putnama, jednego z niższych rangą członków Korporacji Harwardzkiej. Członkowie Korporacji, chociaż sprawowali najwyższy nadzór nad uczelnią, nigdy nie uczestniczyli w zajęciach na jego wydziale. Wyprawa z Cambridge do budynku Kolegium Medycznego, który, ze względu na bliskość szpitali, znajdował się w Bostonie za rzeką, byłaby poniżej godności większości administratorów.
– A zatem – Holmes zwrócił się w roztargnieniu do swoich studentów, przykładając do zwłok narzędzia chirurgiczne – pora zagłębić się w nasz temat.
Po zakończeniu zajęć, gdy „barbarzyńcy" łokciami utorowali sobie drogę do wyjścia, Holmes poprowadził wielebnego doktora Putnama do swojego biura.
– Mój najdroższy doktorze Holmes, reprezentuje pan idealny wzorzec amerykańskiego literata. Nikt dotąd nie pracował tak ciężko, by osiągnąć sukces w tak wielu dziedzinach. Pańskie imię stało się zarazem symbolem uczoności i talentów pisarskich. Nie dalej jak wczoraj rozmawiałem z pewnym dżentelmenem z Anglii, który opowiadał mi, jak wielkim poważaniem cieszy się pan również w Starym Kraju.