Holmes uśmiechnął się mimowolnie.
– A cóż takiego powiedział, wielebny doktorze Putnam? Wie pan przecież, jak lubię, gdy ktoś przesadza z pochwałami.
Putnam zmarszczył brwi, niezadowolony z tego, że mu przerwano.
– Pomimo to, doktorze, Augustus Manning wyrażał ostatnio pewne obawy w związku z niektórymi pańskimi działaniami literackimi.
– Czyżby chodziło o pracę nad Dantem? – w głosie Holmesa dało się wyczuć niepokój. – Tłumaczem jest pan Longfellow. Ja pełnię tylko, że tak powiem, funkcję jednego z adiutantów. Proponuję, aby poczekał pan jeszcze trochę i przeczytał ukończone dzieło; z pewnością przypadnie panu do gustu.
– James Russell Lowell, J. T. Fields, George Greene, doktor Oliver Wendell Holmes… Trzeba przyznać, że to całkiem niezły zestaw adiutantów.
Holmes był zirytowany. W ogóle nie zastanawiał się nad tym, że ich spotkania mogą budzić czyjeś zainteresowanie, i nie lubił mówić o tym z kimś z zewnątrz. Spotkania w Klubie Dantego były dla niego jednymi z niewielu nie mających związku z życiem publicznym zajęć.
– Och, w Cambridge, gdziekolwiek rzucić kamieniem, trafi się w jakąś znaną osobistość, drogi doktorze Putnam.
Putnam skrzyżował ramiona i czekał.
– Tymi sprawami zajmuje się pan Fields – dorzucił niepewnie Holmes, wykonując jakieś nieskoordynowane ruchy rękami.
– Proszę i zaklinam, niech pan się usunie z tego niebezpiecznego stowarzyszenia – powiedział Putnam ze śmiertelną powagą. – Niech pan przemówi do rozumu swoim przyjaciołom. Profesor Lowell, na przykład, dopiero co stwierdził…
– Mój drogi doktorze – przerwał mu z nerwowym śmiechem Holmes – jeżeli szuka pan kogoś, kogo Lowell by posłuchał, to pańska wyprawa do Kolegium Medycznego była pomyłką.
– Holmes – przemówił życzliwym tonem Putnam. – Przybyłem głównie po to, aby pana ostrzec, ponieważ zaliczam pana do grona przyjaciół. Gdyby doktor Manning wiedział, że rozmawiam z panem w ten sposób, byłby… – Putnam zrobił pauzę i zniżył głos. – Drogi panie Holmes, pańska przyszłość będzie odtąd na zawsze związana z Dantem. Martwię się o to, co się stanie z pańską poezją i pańskim dobrym imieniem, do czasu gdy Manning odejdzie. W pana obecnej sytuacji…
– Manning nie ma żadnego powodu, by atakować mnie osobiście – odparł doktor – nawet jeśli ma obiekcje wobec zainteresowań naszego małego klubu.
– Rozmawiamy o Augustusie Manningu – powiedział z naciskiem Putnam. – Niech pan to weźmie pod uwagę, doktorze.
Gdy Holmes odwrócił się, wyglądał, jak gdyby się dławił. Putnam wracał wyboistą drogą do Cambrigde, zastanawiając się, dlaczego nie wszyscy mężczyźni noszą brody. Rozpierała go radość, wiedział bowiem, że doktor Manning będzie wielce zadowolony z tego, co ma mu do przekazania.
Pogrzeb Artemusa Prescotta Healeya odbył się na najrozleglejszym zboczu wzgórza, na którym znajdował się cmentarz Mount Auburn. Pośród braminów nadal nie brakowało tych, którzy nie mogli wybaczyć mu tchórzliwych decyzji, jakie podjął przed wojną, wszyscy jednak zgadzali się co do tego, że tylko najskrajniejszy z byłych radykałów mógłby pragnąć obrazić pamięć ich najwyższego sędziego stanowego, lekceważąc uroczystości pogrzebowe.
Doktor Holmes pochylił się ku żonie.
– 1804-1865. Tylko cztery lata różnicy, Amelio.
Pani Holmes krótkim mruknięciem poprosiła, aby mąż sprecyzował, co ma na myśli.
– Sędzia Healey ma, a raczej miał, sześćdziesiąt lat – kontynuował szeptem doktor. – Tylko cztery lata więcej ode mnie, moja droga, niemal co do dnia!
Ściśle rzecz biorąc, niemal co do miesiąca; w każdym razie doktor Holmes naprawdę przejmował się niewielką różnicą wieku między zmarłym a sobą. Amelia Htffmes wzrokiem nakazała mu, żeby nie odzywał się, dopóki trwają mowy pogrzebowe. Doktor umilkł i zapatrzył się gdzieś w przestrzeń ponad cichymi połaciami cmentarza.
Holmes nie mógłby stwierdzić, że był bliskim znajomym zmarłego; po prawdzie niewiele osób, nawet pośród braminów, mogłoby tak o sobie myśleć. Doktor sporadycznie kontaktował się z Healeyem, gdy ten był członkiem Harwardzkiej Rady Nadzorczej. Holmes wielce cenił jego umiejętności jako administratora. Znał też sędziego dzięki swemu członkostwu w Stowarzyszeniu Phi Beta Kappa, któremu Healey przez pewien czas przewodniczył. Doktor Holmes nosił swoją odznakę c &BK przy łańcuszku zegarka. Teraz, gdy ciało sędziego składano do grobu, właśnie szarpał palcami ów łańcuszek. „Biedny Healey – pomyślał Holmes współczująco. – Przynajmniej się nie nacierpiał".
Najdłuższy kontakt Holmesa z sędzią miał miejsce na sali sądowej, w okresie który wstrząsnął doktorem i sprawił, że zapragnął wycofać się całkowicie do świata poezji. To było podczas procesu Johna W. Webstera. Jak w przypadku wszystkich zbrodni zagrożonych karą główną, sprawę prowadził zespół trzech sędziów pod przewodnictwem sędziego najwyższego. Funkcję tę sprawował Artemus Healey. Obrona powołała doktora Holmesa na świadka. To właśnie w toku owego procesu, wiele lat temu, Oliver Wendell Holmes zapoznał się z przyciężkawym, męczącym stylem prawniczych wystąpień sędziego.
Tuż przed Holmesem zeznawał ówczesny rektor Harvardu, który stwierdził krótko, że Webster nie mógł być winny, bo „harwardzcy profesorowie nie popełniają morderstw". A jednak nie miał racji. John Webster zabił doktora Parkmana. Zabójstwa dokonał w laboratorium znajdującym się pod salą wykładową, w której Holmes prowadził akurat zajęcia. Dla doktora szczególnie bolesny był fakt, że gromki śmiech studentów, zwykłe zjawisko na jego wykładach, stłumił odgłosy ćwiartowania ciała. Zarówno morderca, jak i ofiara – doktor doprawdy nie wiedział, którego z nich bardziej opłakiwać! – byli jego przyjaciółmi.
– Człowiek prawy i bogobojny, tak jak cała jego rodzina…
Ostry, przenikliwy głos kaznodziei o zbolałym wyrazie twarzy, obiecujący zmarłemu niebiosa, niezbyt podobał się doktorowi. Obrzędy religijne z reguły nie budziły jego entuzjazmu. Holmes był synem jednego z owych lojalnych i solidnych pastorów, których surowy kalwinizm pozostał niewzruszony w obliczu unitariańskiego zamieszania. Ojciec już od dzieciństwa wtłaczał Oliverowi Wendellowi i jego nieśmiałemu młodszemu bratu, Johnowi, ową straszliwą brednię, która nadal dźwięczała w uszach doktora: „W upadku Adama zgrzeszyliśmy wszyscy". Na szczęście chroniła ich bystra inteligencja matki, szepczącej dowcipnie na boku, gdy wielebny Holmes i pastorzy, których gościł u siebie, wygłaszali płomienne kazania o nieuchronnym potępieniu i grzechu pierworodnym. Obiecywała im, szczególnie Wendellowi, gdy wstrząsnęła nim opowieść o władzy diabła nad duszami, że kiedyś nadejdą nowe idee. I faktycznie – nadeszły, dla Bostonu i dla Olivera Wendella Holmesa. Tylko unitarianie mogli poważyć się na stworzenie takiego miejsca jak Mount Auburn – cmentarza, który był jednocześnie ogrodem.
Podczas gdy doktor, szukając sobie jakiegoś zajęcia, przyglądał się licznym notablom obecnym na pogrzebie, spojrzenia wielu żałobników kierowały się w jego stronę, on sam bowiem należał do grona osobistości znanych jako „Nowoangielscy Święci" lub „Poeci Kominkowi". Niezależnie od nadawanego im miana byli oni najważniejszym ugrupowaniem literackim kraju. Nieopodal państwa Holmesów James Russell Lowell, poeta, profesor i redaktor, leniwie podkręcał długiego wąsa, dopóki Fanny Lowell nie pociągnęła go za rękaw. Po drugiej stronie stał J. T. Fields, wydawca największych poetów Nowej Anglii. Jego pochylona głowa i broda tworzyły razem doskonały trójkąt, co miało zapewne nadać jego postaci wyraz zadumy, silnie kontrastujący z anielsko różowymi policzkami i wdziękiem jego młodej żony. Lowell i Fields nie znali sędziego bliżej niż Holmes, lecz uczestniczyli w uroczystości z szacunku dla statusu Healeya i jego rodziny (z którą Lowellowie byli ponadto daleko spokrewnieni).