Uczestnicy pogrzebu, którzy obserwowali tę trójkę literatów, na próżno wypatrywali najbardziej szacownej osoby z ich grona. Henry Wadsworth Longfellow rozważał co prawda pomysł, by towarzyszyć przyjaciołom na Mount Auburn – cmentarz znajdował się niedaleko od jego posiadłości, Craigie House – lecz ostatecznie, jak zwykle, zdecydował się pozostać przy kominku. Niewiele było spraw w świecie zewnętrznym, które mogłyby wyciągnąć Longfellowa z domu. Po wielu latach poświęconych pracy nad przekładem zbliżający się termin publikacji wymagał pełnego skupienia. Poza tym Longfellow obawiał się (i słusznie), że gdyby pojawił się na cmentarzu, jego obecność odwróciłaby uwagę żałobników od rodziny Healeya. Za każdym razem, gdy poeta szedł ulicami Cambridge, ludzie szeptali do siebie, dzieci rzucały mu się w ramiona, a przechodnie unosili kapelusze.
Holmes przypomniał sobie, jak wiele lat temu, jeszcze przed wojną, jechali gdzieś z Lowellem rozklekotanym powozem. Kiedy mijali Craigie House, doktor dostrzegł w oknie domu Fanny i Henry'ego Longfellowów siedzących przy fortepianie, w pokoju z kominkiem, w otoczeniu piątki pięknych dzieci. Jakże inny był wtedy Longfellow – otwarty na świat, pragnący go oglądać.
– Widok domu Longfellowa przejmuje mnie dreszczem – wyznał wtedy Holmes.
Lowell, który skarżył się właśnie, że musi redagować jakiś kiepski esej na temat Thoreau, odpowiedział lekkim śmiechem, dystansując się od złowieszczego tonu przyjaciela.
– Ich szczęście jest tak doskonałe – kontynuował doktor – że wszelkie zmiany, jakie muszą nadejść, mogą być tylko zmianami na gorsze.
Kiedy oracja wielebnego Younga dobiegła końca i na cmentarzu dały się słyszeć odgłosy pierwszych cichych rozmów, Holmes zmiótł pożółkłe listki ze swojego jedwabnego kołnierza i zaczął swobodniej wędrować wzrokiem po zastygłych w wyrazie powagi twarzach żałobników. Dostrzegł, że wielebny Elisha Talbot, najważniejszy pastor w Cambridge, jawnie wyrażał swą irytację z powodu ciepłego przyjęcia oracji Younga; niewątpliwie powtarzał komuś to, co sam powiedziałby, gdyby to jemu dane było wygłosić mowę na pogrzebie sędziego. Holmes podziwiał opanowanie wdowy po Healeyu. „Te, które najgłośniej płaczą na pogrzebach swych mężów, zawsze najszybciej biorą sobie nowych" – pomyślał doktor. Obok niej dostrzegł również Kurtza. Naczelnik policji odciągał na bok panią Healey, najwyraźniej próbując przekonać ją do czegoś – lecz w sposób tak zwięzły, że musiała to być rekapitulacja jakiejś wcześniejszej rozmowy. Kurtz nie tyle argumentował, co raczej przypominał jej o czymś. Wdowa sztywno kiwała głową – bardzo sztywno, jak zauważył Holmes. Naczelnik zakończył z westchnieniem ulgi tak potężnym, że sam Eol mógłby mu pozazdrościć.
Tego wieczoru kolacja przy Charles Street 21 była cichsza niż zazwyczaj, chociaż tak naprawdę cicho nie było tu nigdy. Goście zawsze opuszczali dom zdumieni tempem, w jakim prowadzono rozmowy w rodzinie Holmesów (by nie wspomnieć o skali ich gadulstwa), i niepewni, czy jej członkowie w ogóle słuchają się nawzajem. Zapoczątkowana przez doktora tradycja kazała nagradzać dodatkową porcją marmolady osobę, która danego wieczoru wykazała największą biegłość w sztuce konwersacji. Dzisiaj córka doktora Holmesa, „mała" Amelia, trajkotała bardziej niż zwykle, opowiadając o zaręczynach panny B. z pułkownikiem F. i o prezentach ślubnych, które przygotują wspólnie z przyjaciółkami.
– Ojcze – stwierdził z uśmieszkiem Oliver Wendell Holmes junior – mam wrażenie, że dziś wieczór nie tobie przypadnie marmolada.
Junior był inny od reszty Holmesów. Spośród ruchliwych, małych osób wyróżniało go nie tylko jego sześć stóp wzrostu *, lecz również stoicki spokój i opanowanie.
Holmes uśmiechnął się z zatroskaniem znad swojej pieczeni.
– Ty, Wendy, także nie byłeś dziś zbyt rozmowny.
Junior nienawidził, gdy ojciec nazywał go „Wendy".
– Och, nie mam szans na tę porcję. Ale ty też nie, ojcze. Słyszałem, że wydział prawa ma nosić imię biednego Healeya. Czy uwierzysz w to, Needle? – Junior zwrócił się do swojego młodszego brata, Edwarda, który bywał teraz w domu tylko okazjonalnie, mieszkał bowiem w internacie na terenie uniwersytetu. – Po tym, jak przez te wszystkie lata unikał zajęcia się Ustawą o zbiegłych niewolnikach. 5 Śmierć to jedyny sposób, aby Boston przebaczył komuś jego przeszłość; tak to widzę.
Podczas spaceru po kolacji doktor Holmes zatrzymał się, aby dać kilku dzieciom grającym w kulki garść drobnych monet, pod warunkiem że uda im się z otrzymanych miedziaków ułożyć na chodniku podane przez niego słowo. Wybrał słowo „knot" (czemu nie?) i gdy udało im się wykonać zadanie poprawnie, pozwolił im zatrzymać monety. Doktor cieszył się, że bostońskie lato pomału dobiegało końca. Wysuszający żar pogarszał jego astmę.
Holmes usiadł pod wysokim drzewem za swoim domem, rozmyślając o „najświetniejszych literatach Nowej Anglii" z reklamy Fieldsa w „New York Tribune". Ich Klub Dantego. Lowell miał misję – wprowadzić poezję Dantego do Ameryki, Fields – własne plany wydawnicze. Tak, bez wątpienia, sprawy akademickie i biznesowe były w Klubie obecne. Lecz dla Holmesa sukces Klubu polegał na tym, że dzięki wspólnym zainteresowaniom łączył on grupę przyjaciół, z których posiadania doktor był niezmiernie rad. Holmes ponad wszystko uwielbiał swobodną paplaninę i ów szczególny rodzaj wigoru, jaki wstępował w nich, gdy wspólnie analizowali poezję Dantego. Klub był uzdrawiającym stowarzyszeniem – po doświadczeniach ostatnich lat, które nagle wszystkich ich postarzyły – jednoczącym Holmesa i Lowella, po tym jak podzieliły ich odmienne opinie na temat wojny, wiążącym Fieldsa z jego najlepszymi autorami w pierwszych latach działalności bez partnera Williama Ticknora, łączącym Longfellowa ze światem zewnętrznym – lub przynajmniej z niektórymi jego ambasadorami o bardziej literackich upodobaniach.
Doktor nie miał jakiegoś szczególnego talentu do przekładów. Dysponował niezbędną dozą wyobraźni, lecz nie potrafił, tak jak Longfellow, otworzyć się w pełni na głos innego poety. Jednak w narodzie prowadzącym tak skromną wymianę myśli z zagranicą Oliver Wendell Holmes był rad uznawać siebie za znawcę Dantego, choć bardziej za dantejczyka niż d a n t o l o g a. Kiedy Holmes był studentem, profesor George Ticknor z coraz większym trudem znosił ciągłe ataki Korporacji Harwardzkiej, nieustannie utrudniającej jego pracę na stanowisku profesora języków nowożytnych. Wendell Holmes, który opanował grekę i łacinę jako dwunastolatek, umierał z nudów na obowiązkowych zajęciach prowadzonych metodą pamięciową. Recytowano na nich godzinami wersy Hekuby Eurypidesa, z których już dawno ulotnił się wszelki sens.
Kiedyś, podczas wizyty w domu Holmesów, wzrok profesora Ticknora spoczął na synu pastora, który nieustannie przestępował z nogi na nogę.
– Nawet przez chwilę nie ustoi spokojnie – westchnął wielebny Holmes.
Ticknor zasugerował, że nauka włoskiego mogłaby zdyscyplinować młodzieńca. W tym czasie wydział nie miał formalnych możliwości, aby Oliver Wendell mógł zapisać się na kurs, Ticknor pożyczył mu jednak opracowane przez siebie podręczniki do nauki gramatyki i słownictwa, a także egzemplarz poematu La Divina Commedia, podzielonego na trzy części: Inferno, Purgatorio i Paradiso.