Выбрать главу

Doktor zrozumiał jasno, co powinien zrobić. Musi spowolnić ich pracę nad przekładem w takim stopniu, by móc skończyć swoją powieść, zanim tłumaczenie będzie gotowe. Leżało to nie tylko w interesie Dantego; ważyły się literackie losy Olivera Wendella Holmesa. A poza tym, skoro Dante czekał na zaistnienie w Nowym Świecie dobrych kilkaset lat, czyż kilka dodatkowych tygodni mogłoby mu czynić różnicę?

Za swym biurkiem w holu posterunku policji przy Court Square Nicholas Rey od dłuższego czasu ślęczał nad kartką papieru. Zmrużył oczy w gazowym świetle lampy i podniósł wzrok znad swojego notesu. Przed biurkiem, w wyczekującej pozie, stał zwalisty mężczyzna w mundurze barwy indygo. W dłoniach trzymał mały, papierowy pakunek, który kołysał niczym niemowlę.

– Posterunkowy Rey? Sierżant Stoneweather. Nie chcę przeszkadzać… – mężczyzna postąpił krok do przodu i wyciągnął swoje wielkie łapsko. – Cokolwiek by mówić, to pewnie dość stresujące być pierwszym murzyńskim policjantem. Co pan tam pisze?

– Mogę panu w czymś pomóc, sierżancie? – zapytał Rey.

– Ja tylko tak… Wypytywał pan na posterunkach o tego piekielnego żebraka, który wyskoczył przez okno, prawda? To ja doprowadziłem go na przesłuchanie.

Posterunkowy upewnił się, że drzwi do biura Kurtza są wciąż zamknięte.

– Czy przypomina pan sobie, skąd zabrał go pan na posterunek? – spytał.

– Rozglądałem się za każdym, kto nie umiałby znaleźć sobie wymówki, tak jak nam to przykazano. Knajpy, domy publiczne – sierżant Stoneweather wydobył ze swojej paczki jagodowe ciasto, by się nim posilać podczas rozmowy. – Potem poszedłem do południowobostońskiej zajezdni tramwajów konnych, bo wiem, że kręci się tam zwykle paru kieszonkowców. Ten pana żebrak leżał bezwładnie na jednej z ławek, chyba przysypiał, ale trząsł się przy tym, jakby miał to… no, tremulus demendus, delirius tremendus, czy jak tam się to nazywa.

– Znał go pan?

– Tramwajem konnym wozi się zwykle mnóstwo włóczęgów i pijaczków – odparł Stoneweather, przeżuwając ciasto. – Ten nie wyglądał znajomo. Prawdę mówiąc, początkowo wcale nie chciałem go zgarniać, bo sprawiał wrażenie nieszkodliwego.

Rey był tym zaskoczony.

– Co zatem spowodowało, że zmienił pan zdanie?

– On sam, ten przeklęty żebrak! – wybuchnął Stoneweather, aż trochę okruszków ciasta posypało mu się na brodę.

– Jak tylko zobaczył, że zgarniam kilku zbirów, podleciał do mnie, wyciągając przed siebie łapy, jakby sam chciał, żeby go zakuć w kajdanki i od razu przyskrzynić za morderstwo! Pomyślałem więc sobie, że same niebiosa zesłały mi tego typa, żebym go doprowadził na przesłuchanie. Przeklęty szaleniec! Wszystko przecież zdarza się z Bożej przyczyny. Ja w to wierzę. A pan nie, panie posterunkowy?

Rey miał trudności z wyobrażeniem sobie włóczęgi w innych okolicznościach niż jego śmiertelny lot.

– Czy mówił coś panu w drodze na posterunek? Czy robił coś szczególnego? Rozmawiał z kimś innym? Może czytał gazetę? Książkę?

Stoneweather wzruszył ramionami.

– Nie zauważyłem.

Gdy Stoneweather przetrząsał kieszenie swojego płaszcza w poszukiwaniu chusteczki, którą mógłby wytrzeć sobie dłonie, posterunkowy spojrzał z roztargnieniem na rewolwer wciśnięty za skórzany pas policjanta. W dniu, w którym on sam decyzją gubernatora Andrew został przyjęty w szeregi policji, rada miejska wydała uchwałę nakładającą na niego liczne ograniczenia. Rey nie miał prawa do munduru, nie mógł nosić żadnej broni poza pałką policyjną i – jeśli nie był w towarzystwie oficera – nie wolno mu było aresztować białej osoby.

W pierwszym miesiącu przydzielono go do Dystryktu Drugiego. Komendant posterunku uznał, że Rey może być pomocny jedynie przy patrolowaniu Nigger Hill. Lecz mieszkający tam czarni tak dalece nie znosili policjanta Mulata, że inni funkcjonariusze zaczęli obawiać się zamieszek. Praca na posterunku była niewiele lepsza. Tylko dwóch czy trzech policjantów w ogóle rozmawiało z Reyem. Inni podpisali list do naczelnika Kurtza, proponując zakończenie „eksperymentu z kolorowym posterunkowym".

– Naprawdę chce pan wiedzieć – spytał Stoneweather – co go do tego pchnęło? Czasami człowiek po prostu nie może dłużej znieść tego, jak jest. Tak mi się przynajmniej wydaje.

– Ten człowiek zginął na terenie posterunku, sierżancie Stoneweather – odrzekł Rey – ale w moim odczuciu był zupełnie gdzie indziej, daleko od nas, w wielkim niebezpieczeństwie.

Tego było już za wiele, by Stoneweather mógł pojąć.

– Szkoda, że nie wiem więcej o tym biednym typie.

Tego popołudnia naczelnik Kurtz i jego zastępca Savage odwiedzili Wide Oaks. Posterunkowy Rey, który powoził, był jeszcze cichszy niż zazwyczaj.

– Wciąż myśli pan o tym przeklętym włóczędze? – zagadnął go Kurtz, wysiadając z powozu.

– Nie potrafię dojść, kto to mógł być, naczelniku – odparł Rey.

Kurtz nachmurzył się, lecz spytał łagodnym głosem:

– Ale czegoś już pan się o nim dowiedział?

– Sierżant Stoneweather przyprowadził go z zajezdni tramwajów konnych. Mógł być z tamtej okolicy.

– Zajezdnia tramwajowa! To znaczy, że mógł być skądkolwiek!

Rey nie oponował.

– Mamy również jego podobiznę, naczelniku – rzucił od niechcenia Savage, który przysłuchiwał się tej rozmowie. – Zrobioną tuż przed wypadkiem.

– Słuchajcie uważnie – powiedział z naciskiem Kurtz. – Obydwaj. Ta stara kwoka urwie mi głowę, jeżeli nie dostanie tego, czego pragnie. A pragnie dostać w ręce zabójcę swego męża i zabawić się w kata. Rey, nie chcę, żeby pan teraz węszył za jakimś włóczęgą, zrozumiano? Mamy dość kłopotów bez przetrząsania całego miasta z powodu człowieka, który akurat skonał nam pod nosem.

Okna domu w Wide Oaks były zasłonięte ciężką czarną tkaniną, przez którą jedynie po bokach przedostawały się do wnętrza cienkie paski słabego dziennego światła. Gdy Kurtz wszedł do pokoju w towarzystwie Savage'a, pani Healey podniosła głowę znad stosu poduszek.

– Znalazł pan mordercę, naczelniku – raczej stwierdziła, niż zapytała.

– Droga pani – naczelnik zdjął kapelusz i położył go na stoliku stojącym w nogach łóżka. – Nasi ludzie są na tropie, lecz śledztwo jest wciąż w początkowym stadium…

Kurtz wyjaśnił swoją hipotezę: za zbrodnią stali dwaj mężczyźni winni Healeyowi pieniądze. Oni to zlecili zabójstwo pewnemu kryminaliście, którego sędzia skazał pięć lat wcześniej.

Ednah Healey trzymała głowę nieruchomo, aby nie spadł jej z czoła gorący kompres leżący tuż nad brwiami. Od czasu pogrzebu i paru innych ceremonii upamiętniających sędziego wdowa odmówiła opuszczenia swego pokoju i odprawiała wszystkich przychodzących z wizytą, oprócz członków najbliższej rodziny. Na szyi nosiła kryształową broszę, w której znajdował się splątany pukiel włosów sędziego. Neli Ranney, na prośbę swej pani, nawlekła tę ozdobę na łańcuszek.

Dwaj synowie Healeyów, równie barczyści jak ojciec, lecz zdecydowanie szczuplejsi od niego, siedzieli na fotelach po obu stronach drzwi, niczym dwa granitowe buldogi.

Młodszy z braci, Roland, przerwał wywody Kurtza.

– Nie mogę pojąć, naczelniku, dlaczego śledztwo postępuje tak wolno.

– Gdybyśmy tylko wyznaczyli nagrodę! – zawtórował bratu starszy syn, Richard. – Jestem pewien, że gdyby zaoferować odpowiednio dużą sumę, mielibyśmy już sprawcę w garści. Ludźmi kieruje piekielna chciwość, inaczej nie pomogą.

Naczelnik słuchał go z zawodową cierpliwością.

– Drogi panie Healey, jeśli ujawnimy prawdziwe okoliczności śmierci pańskiego ojca, zaleją pana fałszywe doniesienia tych wszystkich, którzy tylko patrzą, jak capnąć dolara. Musicie państwo zachować całą sprawę w tajemnicy i pozwolić nam dalej działać. Możecie mi państwo wierzyć – dodał – że nie spodobałoby wam się to, co wynikłoby z ujawnienia informacji o morderstwie.