– Lepiej, lepiej, dziękuję, doktorze. Choć muszę przyznać, niestety, nie na tyle, bym mógł uczestniczyć w pogrzebie sędziego Healeya.
Pozostali członkowie Klubu określali George'a Washingtona Greene'a, historyka i emerytowanego pastora unitariańskiego, jako „starego", choć faktycznie dobiegał on sześćdziesiątki, był więc zaledwie cztery lata starszy od Holmesa, a dwa od Longfellowa. Chroniczna choroba już przed laty nadała mu sędziwy wygląd. Nie przeszkadzało mu to wszakże co tydzień przyjeżdżać do Bostonu koleją z East Greenwich w stanie Rhode Island, aby z wielkim entuzjazmem uczestniczyć w środowych spotkaniach w Craigie House, jak i gościnnie wygłaszać kazania, gdzie tylko go o to poproszono.
– A pan, Longfellow, był obecny?
– Nie, mój drogi Greene – odparł zapytany – mam nadzieję jednak, że na uroczystości zjawiło się liczne grono?
Longfellow nie był na cmentarzu Mount Auburn od czasu śmierci Fanny. W jej pogrzebie też zresztą nie uczestniczył, gdyż był przykuty do łóżka.
– Zeszło się całkiem sporo ludzi – Holmes z namysłem splótł palce na piersi. – Piękny i stosowny hołd.
– Zbyt liczne grono, jak mniemam – Lowell, który wyszedł z biblioteki z naręczem książek, najwyraźniej zignorował fakt, że Holmes już zdążył odpowiedzieć na pytanie Longfellowa.
– Stary Healey sam znał siebie najlepiej – zauważył ostrożnie Holmes. – Wiedział, że jego miejscem jest sąd, a nie barbarzyńska arena polityki.
– Wendell! Nie chodzi ci chyba o to… – zaczął nie znoszącym sprzeciwu tonem Lowell.
– Lowell – Fields spojrzał na niego znacząco.
– … że staliśmy się łowcami niewolników – Lowell dał sobie przerwać tylko na sekundę.
Lowell był dalekim kuzynem Healeyów (Lowellowie byli spokrewnieni ze wszystkimi najlepszymi bramińskimi rodzinami), co tylko wzmagało jego wzburzenie.
– Wendell, czy kiedykolwiek postąpiłeś równie tchórzliwie jak Healey? Gdyby to zależało od ciebie, czy też wysłałbyś tego chłopca Simsów z powrotem w kajdanach na jego plantację? No powiedz, powiedz mi tylko to jedno!
– Musimy uszanować żałobę rodziny – stwierdził spokojnie Holmes, kierując swój komentarz głównie do półgłuchego pana Greene'a, który uprzejmie pokiwał głową.
Wtem z góry dobiegł dźwięk dzwonka i Longfellow przeprosił swych gości. Bez względu na to, czy odwiedziliby go profesorowie, duchowni, senatorzy czy królowie, na ten sygnał poeta udawał się na górę posłuchać wieczornych modlitw swych córek: Alice, Edith i Anny Allegry.
Tymczasem Fields zdążył zręcznie skierować rozmowę ku lżejszym tematom, gdy więc poeta wkroczył znów do gabinetu, powitała go salwa śmiechu, wywołanego anegdotą opowiadaną pospołu przez Holmesa i Lowella. Gospodarz zerknął na stary mahoniowy zegar. Miał do niego słabość nie z powodu wyglądu czy dokładności, lecz dlatego, że jego tykanie zdawało się być delikatniejsze niż innych zegarów.
– Pora do pracy – powiedział łagodnie.
W pokoju zapadła cisza. Longfellow zamknął zielone okiennice. Holmes przyciemnił lampy, podczas gdy inni ustawiali rząd świec. Pokój rozświetlił ciąg nakładających się na siebie migoczących świateł. Pięciu uczonych oraz otyły szkocki terier gospodarza zajęło swoje miejsca.
Longfellow wyjął z szuflady plik papierów i wręczył każdemu z gości kilka stron włoskiego oryginału poematu Dantego, razem z zestawem próbnych odbitek jego przekładu. W chiaroscuro [7] delikatnie utkanym ze świateł kominka, lampy i świec atrament zdawał się unosić znad arkuszy, jak gdyby strona Dantego nagle ożyła pod wzrokiem poety. Dante napisał swój poemat w trójwersowych strofach – terza ńma - w których wiersz środkowy rymuje się z pierwszym i trzecim zwrotki następnej, co nadaje im dynamiczny charakter.
Holmes zawsze rozkoszował się chwilą, gdy Longfellow otwierał ich dantejskie spotkania, recytując pierwszą tercynę Commedia w swej bezpretensjonalnej, znakomitej włoszczyźnie:
Nel mezzo del cammin di nostra vita
mi ritrovai per una selva oscura,
ché la dirttta via era smarrita… [8]
3
Pierwszym punktem porządku spotkania Klubu Dantego było przedstawienie przez gospodarza poprawionych odbitek przekładu z sesji z poprzedniego tygodnia.
– Dobra robota, mój drogi Longfellow – stwierdził doktor Holmes.
Zawsze był rad, gdy któraś z proponowanych przez niego poprawek spotykała się z aprobatą. Tym razem do arkuszy Longfellowa trafiły dwie zmiany sugerowane przez doktora w minioną środę. Holmes skierował swoją uwagę na pieśni omawiane tego wieczoru. Postarał się przygotować do dzisiejszego spotkania ze szczególną troską, musiał bowiem przekonać pozostałych członków Klubu, że przybył z zamiarem ochrony Dantego.
– W siódmym kręgu – mówił Longfellow – Dante opowiada, jak on i Wergiliusz zbliżyli się do ciemnego lasu.
Dante wędrował przez poszczególne rejony Piekła, podążając w ślad za swym uwielbianym przewodnikiem, rzymskim poetą Wergiliuszem. Po drodze poznawał los każdej z grup grzeszników, wyróżniając jednego lub dwóch, aby przemówili do świata żywych.
– Ten las musi w którymś momencie pojawić się w koszmarach każdego z czytelników Dantego – stwierdził Lowell. – Dante pisze tak, jak malował Rembrandt: pędzlem zanurzonym w mroku, a za oświetlenie służy mu blask ognia piekielnego.
Lowell, jak zwykle, przeżywał poezję Dantego całym ciałem i umysłem. Holmes ten jeden jedyny raz w swoim życiu zazdrościł komuś talentu.
Longfellow czytał fragmenty swojego przekładu. Niski głos poety brzmiał łagodnie niczym dźwięk wody szemrzącej pod świeżą pokrywą śniegu. George Washington Greene okazał się w szczególny sposób podatny na tę melodię, wkrótce bowiem zdrzemnął się w swym obszernym zielonym fotelu stojącym w rogu gabinetu, ukołysany do snu cichą recytacją i łagodnym ciepłem kominka. Mały terier Trap, który obrócił się na swój pulchny, miękki brzuch pod fotel Greene'a, również zapadł w drzemkę. Odgłosy ich chrapania tworzyły duet przypominający pomruk basu w symfonii Beethovena.
W pieśni omawianej tego wieczoru Dante opisywał, jak znalazł się w Lesie Samobójców. Tworzyły go drzewa, w które zamienione zostały cienie grzeszników. Skaleczenia na ich korze, zamiast sokami żywotnymi, broczyły krwią. Potem poeta ogląda straszliwą mękę potępionych: oto nadciągają harpie, stwory o twarzach i szyjach kobiet, pierzastych brzuchach i ptasich ciałach, zbrojne w szponiaste łapy. Monstra pędzą przez zarośla, kąsając i rozdzierając pazurami każde napotkane po drodze drzewo, sprawiając przy tym grzesznikom ogromne cierpienia. Jednocześnie tylko z owych rozdarć i ran docierają słowa, w których cienie mogą wyrazić swój ból i opowiedzieć Dantemu swoje dzieje.
– Krew i słowa muszą wydobywać się razem – stwierdził Longfellow.
Po omówieniu dwóch pieśni o karach piekielnych, których świadkiem był Dante, członkowie Klubu zebrali książki, odłożyli papiery i wymienili między sobą wyrazy uznania.
– Koniec zajęć, panowie – ogłosił Longfellow. – Jest wpół do dziesiątej i należy się nam nieco odpoczynku po trudach.
– Nie dalej jak wczoraj – zaczął Holmes – rozważałem temat naszej pracy nad Dantem w zupełnie nowym świetle…
Nagle rozległo się pukanie. Do gabinetu niepewnie wsunął się Peter, służący Longfellowa, i wahając się, szeptem przekazał wiadomość Lowellowi.
– Ktoś do mnie? – zdziwił się Lowell, przerywając Holmesowi. – Któż mógłby mnie tutaj szukać?