Выбрать главу

Z racji swej profesji naczelnik nieraz już oglądał ofiary zabójstw, nie na tyle jednak często, by stało się to dla niego rutyną – zwykle raz, dwa razy do roku. Bywało, że przez kilkanaście miesięcy nie zdarzało się w Bostonie żadne godne uwagi morderstwo. Nieliczne ofiary pochodziły zwykle z plebsu, więc Kurtz nie musiał się osobiście fatygować ze złą wiadomością do bliskich. Jako człowiek niecierpliwy, nie sprawdził się w roli pocieszyciela. Znacznie lepszy był w tym jego zastępca, Edward Savage, który czasami pisywał wiersze.

Jednak „to" – naczelnik Kurtz tylko takim mianem potrafił określić owo szokujące odkrycie, które miało odmienić życie miasta – nie było zwyczajnym zabójstwem. Zamordowano jednego z bostońskich braminów, * przedstawiciela arystokratycznej nowoangielskiej kasty, kształconej w Harvardzie, cieszącej się błogosławieństwem Kościoła unitariańskiego * i wiodącej życie na salonach. Nie dość na tym: ofiarą był najwyższy sędzia trybunału w stanie Massachusetts. „To" było czymś więcej niż mordem – było całkowitym, bezlitosnym zniszczeniem człowieka.

Ednah Healey, na którą czekał Kurtz, po odebraniu telegramu wsiadła w pierwszy pociąg, jaki udało jej się złapać w Providence. Choć podróż dłużyła jej się niemiłosiernie, teraz jednak pamiętała ją tylko jak przez mgłę – tak jak wszystko inne, co wydarzyło się wcześniej.

Kobieta ustaliła ze sobą i z Bogiem, że jeśli w domu nie zastanie pastora, będzie to znaczyć, iż wiadomość, jaką otrzymała w telegramie, jest pomyłką. Wprawdzie ta cicha umowa nie miała najmniejszego sensu, Ednah Healey musiała jednak wymyślić coś, co podtrzymałoby w niej wiarę i pozwoliło zachować przytomność umysłu.

Przerażona i bliska załamania pani Healey poruszała się jak po omacku. Wchodząc do salonu, dostrzegła tylko, że nie ma w nim pastora, i zadrżała w irracjonalnym poczuciu wygranej.

Kurtz, dobrze zbudowany mężczyzna z płowym, gęstym wąsem, powstał na widok wchodzącej. Uświadomił sobie, że sam też drży. To, co miał teraz powiedzieć, przećwiczył już wcześniej, w drodze do Wide Oaks.

– Madame, jest nam niezmiernie przykro, że musieliśmy wezwać panią tutaj z powrotem. Proszę zrozumieć, że sędzia Healey…

Nie, nie, tę wiadomość należało poprzedzić wstępem.

– Uznaliśmy, że najwłaściwiej będzie – ciągnął – jeżeli omówimy te tragiczne okoliczności tutaj, w pani domu, gdzie będzie się pani czuła najlepiej.

Był to w jego odczuciu pomysł wielkoduszny.

– Rozumiem, że nie udało się panu odnaleźć sędziego Healeya, naczelniku – stwierdziła kobieta i wskazała, by usiadł. – Tak mi przykro, że stracił pan czas na tę wizytę. Widzi pan, po prostu zaszło nieporozumienie. Mąż zatrzymał się na kilka dni w Beverly, żeby w spokoju popracować, a ja z naszymi dwoma synami pojechałam w odwiedziny do Providence. Oczekujemy go najwcześniej jutro.

Kurtz nie palił się, by wyprowadzać ją z błędu.

– Pani pokojówka – odparł, wskazując wyższą z dwóch służących – znalazła jego ciało, madame. Za domem, przy rzece.

Neli Ranney, ponownie zalewając się łzami, potwierdziła jego słowa. Nie zauważyła, że na kieszonce jej fartucha zostało kilka pokrytych krwią czerwi.

– Można przypuszczać, że stało się to przed kilkoma dniami. Mam wrażenie, że pani mąż w ogóle nie opuścił Wide Oaks – dodał Kurtz, obawiając się, że jego słowa mogły zabrzmieć zbyt obcesowo.

Ednah Healey cicho zaszlochała. Jej płacz był spokojny i opanowany, jak gdyby opłakiwała zgon jakiegoś domowego zwierzątka. Oliwkowobrązowe pióro sterczące z jej kapelusza kiwało się z godnością.

Neli spojrzała z troską na swoją panią, a potem łagodnie powiedziała do Kurtza:

– Powinien pan wrócić później, panie naczelniku… Jeszcze dziś, ale później, jeśli byłby pan tak uprzejmy.

John Kurtz był wdzięczny, że zezwolono mu na ucieczkę z Wide Oaks. Z powagą skierował się w stronę towarzyszącego mu młodego i przystojnego posterunkowego, który opuszczał stopnie policyjnego powozu. Nie było powodu, aby spieszyć się do rozgorączkowanych radnych miejskich i burmistrza Lincolna, który i tak miał Kurtzowi za złe, że nie nękał „jaskiń hazardu i rozpusty" w sposób na tyle skuteczny, by uszczęśliwić dziennikarzy.

Naczelnik nie odszedł daleko, gdy powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk. Odwrócił się i ujrzał, jak Ednah Healey, już bez ozdobionego piórem kapelusza, który sfrunął na ziemię, z włosami w nieładzie, wbiega na frontowe schody i ciska czymś – nie rozpoznał czym – prosto w jego głowę. Patrząc z bezmyślną obojętnością na lecący przedmiot, Kurtz zmrużył oczy. Uznał, że nie może zrobić nic więcej, by zapobiec katastrofie.

Było mu wszystko jedno, pogodził się z własną bezradnością. Zabójstwo Artemusa Prescotta Healeya było czymś, co go przerosło. I nie chodziło tu o śmierć w ogóle, bo w Bostonie w 1865 roku była ona powszednim gościem. Żniwo zbierały choroby niemowląt, suchoty, nie zidentyfikowane i bezlitosne gorączki, pożary nie do ugaszenia i krwawe zamieszki uliczne. Młode kobiety umierały podczas porodów tak masowo, że zdawać by się mogło, iż nigdy nie były stworzone do życia. Poza tym, jeszcze pół roku temu toczyła się wojna, na której poległy tysiące bostońskich chłopców. Jedyne, co po nich zostało, to otoczone czarnymi obwódkami nazwiska w korespondencji donoszącej rodzinom o ich śmierci. A jednak to bezwzględne, absurdalne, bezsensowne zniszczenie pojedynczego ludzkiego istnienia przez nieznanego sprawcę…

Ktoś szarpnął go za poły płaszcza. Kurtz padł na miękki, wysuszony słońcem trawnik. Ciśnięta przez panią Healey waza uderzyła o pień dębu i roztrzaskała się na tysiąc błękitnych i białych skorup. Naczelnikowi przeszła przez głowę myśl, że zapewne i tę sprawę trzeba było przekazać Savage'owi.

Posterunkowy Nicholas Rey, woźnica kierujący powozem Kurtza, podał mu rękę i pomógł wstać. Przy końcu podjazdu konie parskały i stawały dęba.

– Starał się jak umiał! Tak jak my wszyscy! Nie zasłużyliśmy na to, cokolwiek by panu mówili, naczelniku! Nie zasłużyliśmy na to! A teraz zostałam sama! – Ednah Healey wzniosła w górę zaciśnięte dłonie, a potem dorzuciła coś, co zaskoczyło Kurtza. – Ja wiem, naczelniku Kurtz! Wiem, kto to zrobił! Ja wiem!

Neli Ranney objęła pulchnymi ramionami roztrzęsioną kobietę, próbując ją uciszyć. Głaskała ją i kołysała tak, jak niegdyś dzieci Healeyów. Ednah Healey zaczęła pluć, wyrywać się i szarpać tak gwałtownie, że aż przystojny posterunkowy Rey musiał zainterweniować. Szał wdowy szybko jednak wygasł, a ona sama spoczęła na rozłożystym podołku swej pokojówki, zapadając się w otchłanie jej czarnej spódnicy.

W Wide Oaks nigdy dotąd nie było tak cicho.

Ednah Healey, jak często miała w zwyczaju, wyruszyła w odwiedziny do Providence, gdzie mieszkali jej krewni, pracowita rodzina Sullivanów, jej mąż zaś pozostał na miejscu, aby zająć się aktami procesu, jaki toczył się pomiędzy dwoma największymi bostońskimi bankami. Sędzia pożegnał się ze swoją rodziną, jak zwykle mamrocząc coś czule, po czym gdy pani Healey znikła z pola widzenia, wspaniałomyślnie odprawił służbę. Jego żona nie poradziłaby sobie bez pomocy, on jednak cieszył się z tych krótkich chwil niezależności. Poza tym lubił od czasu do czasu wypić sobie kropelkę cherry, a mógł być pewny, że o naruszeniu wstrzemięźliwości w mig doniesiono by pani. O ile sędzia był lubiany przez służbę, o tyle jego żony się bano.

вернуться

* Bostońscy bramini – arystokratyczna klasa mieszkańców Nowej Anglii. Jej zamożni i wykształceni członkowie uznają się za kulturowych dziedziców siedemnastowiecznych anglosaskich kolonistów, którzy jako pierwsi zasiedlili Massachusetts i założyli Boston. Do najsłynniejszych bramińskich rodów należeli m. in. Adamsowie, Cabotowie, Holmesowie, Lowellowie, Emersonowie.

Bramini w indyjskim systemie kastowym stanowią najwyższą, kapłańską warstwę. W odniesieniu do nowoangielskiej elity jako pierwszy użył tego określenia Oliver Wendell Holmes na łamach „Atlantic Monthly" w 1860 roku. [Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].

вернуться

* Unitarianizm to wywodzący się z protestantyzmu nurt wolnomyślicielski, bliski deizmowi, łączący elementy chrześcijaństwa z racjonalizmem i humanizmem. W odróżnieniu od tradycyjnych wyznań chrześcijańskich unitarianie odrzucają dogmat o Trójcy Świętej i głoszą jedność osoby Boga. Nie wierzą w boskość Jezusa, lecz widzą w nim autorytet moralny. W Stanach Zjednoczonych intensywny rozwój unitarianizmu, w którym zaznaczyły się silne wpływy niemieckiej filozofii idealistycznej, datuje się na lata 1835-1885.