Выбрать главу

– Każdy nowy rękopis rozdziera mnie na pół.

Przez dłuższą chwilę przyglądał się doktorowi, po czym zgodził się wysłać go w swoim imieniu na Park Street.

– Ale wspomnij mu o mnie łaskawie, dobrze, Wendell?

Holmes wiedział, że wydawca odżyje, mogąc przekazać komu innemu zadanie rozmówienia się z George'em Ticknorem. Profesor Ticknor – wciąż używano wobec niego tego tytułu, choć nie wykładał od czasu przejścia na emeryturę trzydzieści lat temu – nigdy nie miał zbyt dobrego zdania o swoim młodszym kuzynie Williamie D. Ticknorze i tę opinię przeniósł na jego wspólnika, J. T Fieldsa. Profesor dał to jasno do zrozumienia Holmesowi, gdy doktor po dotarciu na Park Street i wspinaczce po krętych schodach znalazł się w jego gabinecie.

– Wszczynanie wrzawy dla pieniędzy, postrzeganie książek w kategoriach zysków i strat – wyschnięte usta Ticknora wykrzywiły się z odrazą. – Na tę przypadłość cierpiał mój kuzyn William i zaraził nią, jak się obawiam, również moich bratanków. Ci, którzy pocą się nad robotą, nie mogą rządzić literaturą. Czy zgodzi się pan ze mną, doktorze Holmes?

– Jednak pan Fields zdradza coś na kształt geniuszu w tej dziedzinie, nieprawdaż? Wiedział, że pańska Historia literatury hiszpańskiej będzie sobie dobrze radzić na rynku. Sądzi również, że Dante w przekładzie Longfellowa zainteresuje szerszą publiczność.

W rzeczywistości książka Ticknora miała niewielu czytelników poza wąskim gronem współpracowników specjalistycznych czasopism, lecz profesor uznał to za wystarczającą miarę jej sukcesu.

Ticknor zignorował hołd złożony przez Holmesa i delikatnie wydobył dłonie z masywnej maszyny. Było to specjalne urządzenie do pisania, jak sam określał, rodzaj miniaturowej prasy drukarskiej. Zbudowano ją, gdy zaczął cierpieć na drżenie rąk, utrudniające pisanie. Już od kilku lat nie widział swojego odręcznego pisma. Gdy przybył Holmes, profesor siedział właśnie nad jakimś listem.

Ticknor, w purpurowej aksamitnej szlafmycy i pantoflach, powtórnie obrzucił krytycznym spojrzeniem krój odzieży Holmesa, oceniając też jakość krawata i chusteczki.

– Obawiam się, doktorze, że choć pan Fields zna się na tym, co czytają ludzie, nigdy w pełni nie zrozumie, dlaczego to robią. Pyszni się, unoszony entuzjazmem bliskich przyjaciół. To niebezpieczna cecha.

– Pan profesor zawsze podkreślał, jak ważne jest, aby zapoznać wykształcone warstwy społeczeństwa z wiedzą na temat obcych kultur – przypomniał mu Holmes.

W pokoju z zaciągniętymi zasłonami, w słabym blasku kominka stary profesor krył w przyćmionym świetle swoje zmarszczki. Holmes delikatnie otarł czoło., – Tak, musimy starać się zrozumieć naszych cudzoziemców, doktorze Holmes. Jeśli nie podporządkujemy sobie tych nowych przybyszów, jeśli nie przyswoją sobie naszych cech narodowych i jeśli nie zastosują się z własnej woli do wymagań naszych instytucji, pewnego dnia zdominują nas.

– A tak między nami, profesorze – nie ustępował Holmes – co pan sądzi o szansach przekładu Longfellowa na sukces wśród szerokich rzesz czytelników?

Z wiekiem profesor rozwinął w sobie, jako obronę przed smutkiem, skłonność do udzielania kilku zawsze tych samych automatycznych odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące jego zdrowia lub stanu świata. Jednak pod wpływem spojrzenia doktora, które było stanowcze i wyczekujące, Ticknor naprawdę zastanowił się nad jego pytaniem.

– Może tak być, nie wątpię w to, że pan Longfellow dokona czegoś zdumiewającego. Czyż nie z powodu jego talentu wyznaczyłem go na mojego następcę na Harvardzie? Proszę jednak pamiętać, że mnie też zamarzyło się niegdyś wprowadzenie tu Dantego, a Korporacja mnie ośmieszyła… – przez twarz Ticknora przemknął cień. – Nie wierzyłem, że dożyję dnia, w którym będę mógł ujrzeć amerykański przekład Dantego, i nadal nie mogę pojąć, jak Longfellow dokona tej sztuki. Ale czy niewykształcone masy przyjmą go, czy nie, to już inna kwestia. Na takie pytanie może udzielić odpowiedzi sam lud, niezależnie od głosu uczonych miłośników Dantego. Nigdy nie byłem tak dalece kompetentny, by móc to rozstrzygnąć.

Ostatnie zdanie Ticknor wypowiedział z nieskrywaną dumą, która rozjaśniła jego oblicze.

– Dochodzę wszakże do wniosku, że jeśli będziemy pokładać zbyt wiele nadziei w tym, iż Dante będzie powszechnie czytany, możemy paść ofiarą złudzenia. Proszę mnie źle nie zrozumieć, doktorze Holmes. Poświęciłem Dantemu wiele lat mojego życia, tak jak Longfellow. Niech pan nie pyta, co doprowadziło Dantego do człowieka, lecz co doprowadziło człowieka do Dantego – do wejścia w tę tematykę, zawsze tak trudną, zawsze tak bolesną.

4

Wielebny Elisha Talbot, pastor Drugiego Kościoła Unitariańskiego w Cambridge, trzymając wysoko w górze lampę naftową, przemierzał podziemny korytarz wijący się pod ulicami miasta. Szedł zygzakiem, omijając szerokim łukiem chwiejące się trumny i stosy połamanych kości. Zastanawiał się, czy lampa jest mu faktycznie potrzebna, przywykł już bowiem całkiem dobrze do ciemności, nie mogąc jedynie przezwyciężyć mdłości wywołanych przez stale obecną w krypcie ohydną woń rozkładu. Dodawał sobie otuchy myślą, że pewnego dnia pokona tę drogę bez pomocy lampy, pokładając jedynie ufność w Panu.

Przez chwilę zdawało mu się, że posłyszał jakiś szelest. Rozejrzał się wokoło, lecz grobowce i ciemnoszare kolumny stały nieporuszone.

– Jest tu kto? – zabrzmiał w ciemnościach słynny melancholijny głos kaznodziei.

Talbot poczuł nagły przestrach, choć zapewne było to uczucie niestosowne dla osoby duchownej. Jak każdy człowiek, którego większość życia upłynęła w samotności, nosił w sobie wiele skrywanych lęków. Myśl o śmierci zawsze budziła w nim szczególne przerażenie; bardzo się tego wstydził. Był to przypuszczalnie jeden z powodów, dla których odbywał wędrówki pomiędzy podziemnymi kościelnymi grobowcami, usiłując w ten sposób przemóc swój grzeszny strach przed śmiertelnością ciała. Gdyby ktoś zapragnął kiedyś napisać jego biografię, zapewne tym samym próbowałby wyjaśnić zapał, z jakim Talbot strzegł racjonalnych zasad unitarianizmu przed demonami wiernych kalwinizmowi starszych pokoleń.

Pogwizdując nerwowo, Talbot mocniej chwycił lampę i niebawem dotarł do klatki schodowej na odległym końcu krypty. Bliskość wyjścia zapowiadała rychły powrót do ciepłych ulicznych świateł gazowych i krótszą drogę do domu.

– Jest tu kto? – powtórzył pastor i omiótł otoczenie światłem rozhuśtanej latarni, tym razem pewny, że coś się obok poruszyło.

Znowu żadnej odpowiedzi.

Dźwięk był głośniejszy od lekkiego chrobotu, jaki czynią gryzonie, a jednocześnie zbyt cichy jak na hałasy ulicznych urwisów. „Co to, na Mojżesza?" – pomyślał Talbot i podniósł kiwającą się lampę na wysokość oczu. Słyszał o bandach złoczyńców, których wojna i rozbudowa miasta wygnały z dawnych siedzib. Ludzie ci od jakiegoś czasu zaczęli gromadzić się w opuszczonych kryptach. Talbot zdecydował, że pośle po policjanta, aby zbadał tę sprawę następnego ranka. Chociaż, z drugiej strony, czy coś wynikło z przekazania, dosłownie wczoraj, informacji o włamaniu do jego domowego sejfu i kradzieży tysiąca dolarów? Pastor był pewny, że policja w Cambridge nie zrobiła w tej sprawie nic. Mógł być tylko rad, że miejscowi złodzieje okazali się równie niekompetentni, zabrali bowiem tylko pieniądze, lekceważąc resztę cennej zawartości sejfu.

Wielebny Talbot zawsze był człowiekiem pełnym cnót i uczciwym względem swoich sąsiadów i kongregacji. Wyjątek stanowiły czasy, gdy przed trzydziestu laty dał się ponieść gorliwości. Na początku swej posługi w Drugim Kościele zgodził się rekrutować protestanckich robotników z Niemiec i Niderlandów do „dobrze płatnej pracy" w Bostonie, obiecując im przy tym możliwość praktyk religijnych w ramach swojej kongregacji. Skoro z Irlandii nadciągały kolejne fale katolików, czemu nie sprowadzić trochę protestantów? Praca przy budowie linii kolejowych była bardzo ciężka i dwudziestu z jego podopiecznych zmarło z powodu wycieńczenia lub wskutek zarazy, pozostawiając sieroty i wdowy bez środków do życia. Talbot po cichu wywinął się ze zobowiązań, a potem spędził długie lata na usuwaniu wszelkich śladów swojego zaangażowania w tę sprawę. Wcześniej przyjmował od robotników opłaty za „konsultacje". Choć obiecywał sobie, że zwróci pieniądze ich rodzinom, nie uczynił tego. Wymazał z pamięci całe to zdarzenie, a każdą kolejną życiową decyzję podejmował ostrożnie, skrupulatnie tropiąc przewrotność innych.