Podczas owych dysput pastor z zapałem prezentował swoje trzy główne tezy:
1. Zabobonne rytuały i przepych katolickich kościołów to przejawy bluźnierstwa i bałwochwalstwa;
2. Tendencja, jaką wykazują Irlandczycy, aby skupiać się w sąsiedztwie swoich świątyń i klasztorów, jest wyrazem oporu przed amerykanizacją i może doprowadzić do zawiązania tajnych spisków przeciwko Ameryce;
3. Papiestwo, ta wielka, obca, niebezpieczna siła kontrolująca wszelkie aspekty działalności katolików, poprzez swój prozelityzm zagraża niezależności wszystkich amerykańskich wyznań, a jego celem jest opanowanie kraju.
Oczywiście żaden z nastawionych nieprzychylnie wobec katolicyzmu pastorów unitariańskich nie akceptował postępowania rozwścieczonych bostońskich robotników, którzy niegdyś spalili katolicki klasztor, po tym jak rozniosła się pogłoska, że w jego lochach przetrzymuje się porwane protestanckie dziewczęta, aby uczynić z nich zakonnice. Któryś z uczestników zamieszek napisał na murze kredą: „Papież do piekła!". W istocie jednak nie chodziło tu o niechęć do Watykanu, lecz do Irlandczyków, którzy coraz częściej zabierali im pracę.
Po rozgłosie, jaki przyniósł mu udział w antykatolickiej debacie, wiele osób zachęcało Talbota, aby przejął po profesorze Nortonie posadę na Wydziale Teologicznym Harvardu. Pastor odrzucił jednak tę ofertę. Zbyt wielką przyjemność sprawiało mu wkraczanie w niedzielny poranek do zatłoczonego zboru przy akompaniamencie uroczystego dźwięku organów, gdy odziany w prostą kolegialną togę stawał za pulpitem. Chociaż Talbot był okropnie zezowaty, jego zaś głęboko melancholijny głos przypominał sposób mówienia w domu, w którym dopiero co ktoś oddał ducha, pastor miał zapewnioną obecność na ambonie i lojalność diakonów. To właśnie w tym miejscu władza wielebnego coś znaczyła. Od czasu gdy przed czterdziestu laty jego żona zmarła podczas porodu, Talbot nigdy nie założył nowej rodziny, kongregacja wystarczała mu bowiem w zupełności.
Lampa naftowa Gregga lekko przygasła, gdy kościelny stracił na moment równowagę. Kiedy w końcu musiał zrobić wydech, na jego twarzy i bokobrodach osiadła wilgoć. Chociaż w Cambridge wciąż jeszcze była jesień, w podziemnej krypcie Drugiego Kościoła panował chłód niczym podczas srogiej zimy.
– Kto tu?! Tutaj nie wolno…
Kościelny miał wrażenie, że w mroku krypty nie słychać jego głosu, i szybko zamknął usta.
Gregg zauważył rozsypane wzdłuż ściany małe białe strzępki. Schylił się, żeby zbadać podłoże, lecz jego uwagę odwrócił nagle ostry, trzeszczący dźwięk dochodzący z góry. Dotarł do niego smród tak ohydny, że stłumił nawet wszechobecną stęchłą woń katakumb.
Kościelny ruszył do przodu z kapeluszem przy twarzy. Przechodził pod ponurymi ciemnoszarymi łukami, lawirując pomiędzy szpalerami trumien. Wzdłuż ścian przemykały chyłkiem ogromne szczury. Drogę przed nim oświetlała migocząca poświata, której źródłem nie była jego lampa. Z tej samej strony dobiegały nieustanne trzaski.
– Jest tam kto? – spytał Gregg ostrożnie, chwytając się brudnych ceglastych ścian, gdy mijał zakręt. – Na litość boską…
Jego oczom ukazały się wystające z ziemi nogi. Tylko łydki i stopy. Reszta ciała tkwiła w głębokiej dziurze. Podeszwy sterczących w górę stóp płonęły. Stawy dygotały tak gwałtownie, że stopy zdawały się poruszać w przód i w tył, jakby w wielkim bólu. Ogarnięte ogniem ciało topiło się, a wściekłe płomienie zaczynały rozprzestrzeniać się na kostki.
Kościelny Gregg odskoczył na bok. Na zimnej ziemi przed sobą ujrzał stertę odzieży. Chwycił pierwsze z brzegu ubranie i począł nim gasić płonące stopy.
– Kim jesteś? – wykrzyknął, zdjęty grozą, lecz człowiek, który nadal pozostawał dlań tylko parą stóp, był martwy.
Po chwili kościelny uświadomił sobie, że fragment garderoby, którego użył do stłumienia ognia, to toga duchownego. Powrócił do starannie złożonych ubrań i przejrzał je: bielizna, znajoma pelerynka, biały halsztuk, szalik i dobrze uczernione buty należały do wielebnego pastora Elishy Talbota.
Oliver Wendell Holmes zamknął drzwi swojego gabinetu na piętrze Kolegium Medycznego i skierował się do wyjścia. Miał nadzieję, że uda mu się porozmawiać z Wendellem juniorem, zanim zjawi się grupa przyjaciół syna, lecz dokończenie pracy zajęło mu nieco więcej czasu, niż planował. Na korytarzu doktor niemal zderzył się z policjantem. Posterunkowy poszukiwał kogoś z władz uczelni i wyjaśnił Holmesowi, że naczelnik policji prosi o udostępnienie jednej z sal Kolegium, w której można by przeprowadzić sekcję zwłok. Chodzi o zbadanie przyczyn zgonu pewnego dżentelmena, którego ciało właśnie odnaleziono. Ponieważ nie udało się skontaktować z policyjnym koronerem, panem Barnicoatem, obdukcji miał dokonać profesor Haywood. Policjant nie dodał, że Barnicoat znany był z tego, iż weekendy spędzał w domach publicznych, i z pewnością nie zdołałby przeprowadzić oględzin zwłok. Stwierdziwszy, że gabinet dziekana jest pusty, Holmes uznał, że on sam, jako były dziekan („Tak, tak, pięć lat za sterem tej łodzi to było dla mnie wystarczająco wiele… Komuż w wieku pięćdziesięciu sześciu lat potrzebna jest tak wielka odpowiedzialność?" – ciągnął w myślach doktor), może podjąć odpowiednią decyzję i spełnić prośbę oficera.
Niebawem policyjnym powozem przybyli naczelnik Kurtz i jego zastępca Savage. Zjawił się również profesor Haywood i jego studentasystent. W sali postawiono nosze przykryte białym prześcieradłem. Haywood wykładał chirurgię i żywo interesował się autopsjami. Niekiedy, gdy znajdywano zamurowane w piwnicy niemowlę lub powieszonego w szafie mężczyznę, policja, pomimo obiekcji Barnicoata, zapraszała profesora do kostnicy, aby wyraził swą opinię.
Zaintrygowany Holmes zauważył, że naczelnik Kurtz umieścił przy drzwiach dwóch posterunkowych. Kto nieproszony chciałby wdzierać się do Kolegium o tej porze? Kurtz odgiął prześcieradło tylko po kolana. I tego było aż nadto. Holmes z trudem powstrzymał jęk na widok bosych stóp mężczyzny – jeżeli to, co ujrzał, można było jeszcze określić tym mianem.
Stopy – same stopy – oblane uprzednio jakąś cieczą, sądząc po zapachu, naftą, strawił ogień. „Wypalone na chrupko" – pomyślał przerażony Holmes. Pozostały tylko dwa bezkształtne kawałki, wystające niezgrabnie z kostek. Skóra, a raczej to, co z niej zostało, wzdęła się i rozpękła pod wpływem ognia, wydobywając na wierzch różową tkankę. Profesor Haywood pochylił się, żeby lepiej widzieć.
Chociaż doktor Holmes rozciął w swym życiu setki zwłok, nie miał żołądka równie odpornego jak jego inni koledzy medycy i musiał odejść od stołu sekcyjnego. Jako nauczyciel nieraz opuszczał swoją salę wykładową, gdy trzeba było uśmiercić chloroformem królika. Błagał wtedy asystenta, by nie pozwolił zwierzęciu choćby pisnąć.
Holmes poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. Miał wrażenie, że w pomieszczeniu nagle zabrakło powietrza. Nie wiedział, jak długo może potrwać autopsja, był jednak całkowicie pewien, że nie uda mu się dotrwać do jej zakończenia bez utraty przytomności. Haywood odsłonił całe zwłoki, ukazując obecnym szkarłatne, zastygłe w wyrazie bólu oblicze nieboszczyka. Zmiótł ziemię z jego oczu i policzków. Wzrok Holmesa wędrował po nagim ciele trupa.
Doktor uświadomił sobie, że twarz zmarłego jest mu znajoma. Tymczasem Haywood nachylił się nad ciałem, a naczelnik Kurtz zadawał mu kolejne pytania. Nikt nie prosił Holmesa o milczenie; jako wykładowca anatomii i fizjologii powinien wręcz wnieść swój wkład do dyskusji. Jednak doktor w tym momencie potrafił jedynie skupić się na poluźnianiu jedwabnego halsztuka. Mrugał konwulsyjnie, nie wiedząc, czy powinien raczej wstrzymać oddech, by zachować jak najdłużej to, co zdążył już zgromadzić w płucach, czy też oddychać gwałtownie, wykorzystując tę resztkę powietrza, jaka została jeszcze w pomieszczeniu, zanim inni, najwyraźniej nieświadomi tego, że tlen skończy się lada moment (Holmes był tego więcej niż pewny), padną na podłogę.