Młody Dante, jak mówią legendy, rzadko odzywał się nie pytany. W czasie gdy kontemplował coś szczególnie mu miłego, nic nie było w stanie go rozproszyć. Podobno, gdy znalazł kiedyś rzadką książkę w jednym z antykwariatów w Sienie, spędził cały dzień na ławce, czytając ją, nie spostrzegłszy nawet, że tuż obok odbywa się uliczna fiesta, grają muzykanci i pląsają kobiety.
Longfellow usiadł w swym gabinecie nad miską płatków owsianych z mlekiem. Tym prostym posiłkiem chętnie zastępował obiad przez większość dni w tygodniu. Nie mógł przestać myśleć o słowach zapisanych przez Reya. Zanim odłożył te, jak je określił Lowell, „hieroglify" do szuflady, rozważył miliony możliwości ich znaczeń w tuzinie języków. Z tej samej szuflady wydobył próbne odbitki Pieśni szesnastej i siedemnastej Piekła, pełne sugestii i uwag z ostatniego „seansu" w Klubie Dantego. Na biurku od dawna już nie gościły jego własne wiersze. Fields wydał wprawdzie jakiś czas temu nową edycję cieszących się największą popularnością utworów Longfellowa i namawiał poetę do skończenia Tales of a Wayside Inn, mając nadzieję, że zachęci go to do stworzenia nowych wierszy. Longfellow jednak był przekonany, że nigdy niczego sam już nie napisze. Nie chciał nawet próbować. Niegdyś tłumaczenie Dantego traktował jako odskocznię od własnej poezji. Rozpoczął tę praktykę przed dwudziestu pięciu laty. Teraz, od ponad czterech lat, Dante stał się dlań poranną modlitwą i codzienną pracą.
Po wypiciu drugiej i ostatniej filiżanki kawy przypomniał sobie przywiezioną z Anglii plotkę, jakoby Francis Child [20] stwierdził w gronie przyjaciół, iż „Longfellow i jego koteria są tak zarażeni toskańską chorobą, że w porównaniu z Dantem Milton to dla nich podrzędny geniusz". Milton był niedoścignionym ideałem zarówno dla angielskich poetów religijnych, jak i dla amerykańskich uczonych. Lecz autor Raju utraconego przyjął bezpieczny punkt obserwacyjny, opisując piekło z góry, a niebo z dołu – nie zaś od wewnątrz. Fields, dyplomata w każdym calu, zaśmiał się, gdy Arthur Hugh Cloungh powtórzył słowa Childa w Pokoju Pisarzy w Corner, lecz Longfellowa ten komentarz rozdrażnił.
Longfellow zanurzył w atramencie gęsie pióro. Z trzech misternie zdobionych kałamarzy, jakie posiadał, ten właśnie cenił najbardziej. Należał on niegdyś do Samuela Taylora Coleridge'a, a potem do lorda Tennysona, który wysłał go Longfellowowi w darze, wraz z życzeniami powodzenia w pracy nad przekładem Boskiej Komedii. Samotnik Tennyson darzył Dantego najwyższym szacunkiem. Był jednym z tych nielicznych w Starym Kraju, którzy naprawdę go rozumieli i czytali coś więcej niż parę epizodów z Pieklą. Przed wiekami Dantego wielce ceniono w Hiszpanii, dopóki uznania tego nie zdusiły oficjalny dogmat i inkwizycja. Wolter zapoczątkował francuską niechęć wobec rzekomego dantejskiego „barbarzyństwa". Nawet w Italii, gdzie poetę znały najszersze kręgi, różne walczące o władzę frakcje wykorzystywały go jedynie dla własnych celów. Longfellow często rozmyślał o dwóch marzeniach, które nawiedzały wygnańca Dantego w czasach, gdy pisał Boską Komedię: pierwszym, by wrócić do Florencji, i drugim, by ponownie ujrzeć Beatrycze. Nie spełniło się żadne z nich.
Dante błąkał się, bezdomny, i by móc tworzyć, musiał niemalże pożyczać atrament, którym pisał. Kiedy zbliżał się do bram obcego miasta, z pewnością myślał, że nigdy nie przekroczy już bram Florencji. Gdy oglądał wieże feudalnych zamków wieńczących odległe wzgórza, musiał odczuwać, jak wielka jest arogancja silnych i krzywda słabych. Każdy strumień i rzeka, jakie napotykał, przypominały mu o Arno. Każdy głos, w którym pobrzmiewał obcy akcent, mówił mu, że jest wygnańcem. Poemat był dlań po prostu poszukiwaniem domu.
Longfellow był metodyczny w organizacji swego czasu i wczesne godziny dnia przeznaczał wyłącznie na sprawy osobiste, aż do godziny dwunastej odmawiając przyjmowania wszelkich gości, z wyjątkiem, rzecz jasna, swoich dzieci.
Poeta posegregował stosy listów, na które trzeba było odpowiedzieć. Przysunął do siebie pudełko z małymi kwadracikami papieru, na których złożył wcześniej swój podpis. Od czasu publikacji Evangeline popularność poety wzrosła i regularnie otrzymywał teraz listy od obcych osób, z których większość prosiła go właśnie o autograf. Młoda kobieta z Wirginii załączyła swój portrecik rozmiarów biletu wizytowego, na którego odwrocie napisała: „Jakąż skazę można w niej znaleźć?", poniżej podając swój adres. Longfellow zmarszczył brew i posłał jej standardowy autograf bez komentarza. „Skazę zbyt wspaniałej młodości" – pomyślał. Po zapieczętowaniu około dwóch tuzinów kopert napisał innej damie uprzejmą odpowiedź odmowną. Nie lubił być niegrzeczny, lecz prośba tej korespondentki była dość szczególna: dama żądała pięćdziesięciu autografów, wyjaśniając, że chce nimi ozdobić nakrycia do stołu dla gości zaproszonych na uroczysty obiad. Serdecznie ubawił go natomiast list od innej pani, która opisywała, jak jej córeczka, znalazłszy na swojej poduszce długonogiego pająka [21], wbiegła do salonu, oznajmiając: „W moim pokoju jest pan Longfellow!".
Longfellow ucieszył się, gdy odkrył wśród świeżej poczty wiadomość od Mary Frere, młodej damy z Auburn w stanie Nowy Jork, którą poznał w czasie ostatniego letniego pobytu w Nahant. Gdy wieczorami dziewczynki szły spać, poeta i panna Frere spacerowali razem wzdłuż skalistego wybrzeża, rozmawiając o nowej poezji lub muzyce. Longfellow napisał do niej długi list, w którym wspomniał, że jego trzy córki często dopytują się, co u niej słychać, i bardzo chcą wiedzieć, gdzie planuje spędzić przyszłe lato.
Na moment oderwał się od korespondencji, ulegając przemożnej pokusie, by spojrzeć za okno, przy którym stało biurko. Wraz z nadejściem jesieni zawsze oczekiwał odrodzenia mocy twórczych. Kominek, wciąż jeszcze bez ognia, wypełniały jesienne liście, które miały imitować płomienie. Longfellow zauważył, że ciepły, jasny dzień przygasał szybciej, niż to się zdawało z wnętrza jego gabinetu o brązowych ścianach. Okno wychodziło na otwarte łąki, ciągnące się aż po lśniące wody rzeki Charles. Poeta niedawno kupił tych kilka akrów ziemi. Szczerze rozbawiła go krążąca pogłoska, że zakupu dokonał po to, by podnieść wartość swej posiadłości. Tak naprawdę chodziło mu tylko o widok.
Na drzewach nie było już liści, lecz jedynie brązowe owoce, a krzaki zdobiły tylko kiście czerwonych jagód. Brzmienie wiatru miało w sobie jakiś ostry, nieprzyjemny, męski ton – był to głos męża, nie kochanka.
Dzień Longfellowa toczył się w niespiesznym tempie. Po kolacji poeta odprawił służbę i postanowił nadrobić zaległości w lekturze gazet. Popołudniowe wydanie „Bostonian Transcript" przynosiło zdumiewające ogłoszenie pani Healey. Artykuł opisywał przerażające okoliczności zabójstwa Artemusa Healeya, do tej pory ukrywane przez wdowę „za radą biura naczelnika policji i innych urzędowych osób". Longfellow przerwał czytanie, jednak – jak uświadomił sobie w dalszych, obfitujących w wydarzenia godzinach – pewne szczegóły z artykułu i tak mimowolnie utkwiły mu w pamięci. Na dalszą lekturę nie pozwoliło mu współczucie, nie tyle dla cierpienia sędziego, ile dla bólu wdowy.