Выбрать главу

– Witam pana, panie Peaslee. Jak rozumiem, to pan przed dwoma dniami obrabował Lexington Bank? – Nicholas Rey chciał pokazać, że też wie o nim niejedno.

Na miejscu włamania Peaslee nigdy nie zostawiał po sobie żadnych śladów, które mogłyby mu zaszkodzić w sądzie. Starannie wybierał i upłynniał tylko te kosztowności, których nie dawało się wytropić.

– Skądże znowu! Kto w dzisiejszych czasach byłby na tyle stuknięty, żeby całkiem w pojedynkę robić skok na bank?

– Jestem pewien, że pan byłby na tyle stuknięty. Czy przyszedł pan oddać się w ręce sprawiedliwości? – spytał Rey z poważną miną.

Peaslee roześmiał się szyderczo.

– Ależ nie, mój drogi chłopcze. Tak sobie myślę o tych restrykcjach, jakie na ciebie nałożyli… No wiesz, brak munduru, to, że nie możesz aresztować białych i tak dalej… To doprawdy wielka, krzycząca niesprawiedliwość. Ale jest coś na pociechę. Stałeś się tak bliskim kumplem naczelnika Kurtza, że może nawet uda ci się postawić przed sądem jakichś zbirów. Na przykład tych, którzy ukatrupili sędziego Healeya i wielebnego Talbota, niech spoczywają w spokoju… Słyszałem, że diakoni z kościoła Talbota kwestują na nagrodę.

Rey kiwnął głową, manifestując brak zainteresowania, i skierował się w stronę swojego pokoju.

– Jestem zmęczony – powiedział cicho. – Jeśli nie ma pan nikogo konkretnego, kogo można by postawić przed sądem, zechce mnie pan nie fatygować.

Peaslee chwycił w garść halsztuk Reya i zatrzymał go w miejscu.

– Policjanci nie mogą przyjmować nagród, ale zwykły obywatel, taki jak ja, z pewnością może. I jeśli tylko jakoś dotrze do zacnych policyjnych drzwi…

Twarz Mulata pozostawała obojętna. Zniecierpliwiony Peaslee stracił cały swój wdzięk. Szarpnął mocno halsztukiem posterunkowego, jakby zaciągał pętlę.

– Czyż nie tak właśnie skończył ten durny żebrak? Słuchaj mnie uważnie, mości białasku. Jest jeden głupek w naszym mieście, którego bardzo łatwo można wrobić w zabójstwo Talbota. Pomóż mi w tym, a połowa kasy będzie twoja – powiedział bez ogródek. – Wystarczająco dużo, aby nabić kabzę i ruszać stąd, gdzie zechcesz. Tama puściła; w Bostonie wszystko się zmieni. Wojna usłała to miejsce pieniędzmi. Czasy są zbyt mętne, by chadzać w pojedynkę.

– Pan wybaczy, panie Peaslee – odparł Rey ze stoickim spokojem.

Peaslee odczekał chwilę, a potem zaniósł się śmiechem, uznając się za pokonanego. Strzepnął wyimaginowany pyłek z tweedowego płaszcza policjanta.

– No dobrze, mości białasku. Powinienem wiedzieć od razu, że nosisz płaszcz Józefa [29]. Żal mi cię tylko, mój przyjacielu, bardzo żal. Czarni nienawidzą cię za to, że jesteś biały, a cała reszta za to, że jesteś czarny… Ja oceniam faceta po tym, czy ma tutaj – wskazał na głowę – po kolei. Byłem raz w jednym miasteczku w Luizjanie, gdzie połowa murzyńskich dzieciaków miała domieszkę białej krwi. Ulice były pełne mieszańców. Tak sobie myślę, że pewnie wolałbyś mieszkać w podobnym miejscu, nieprawdaż?

Rey zignorował go i sięgnął do kieszeni po klucze.

– Ależ proszę się nie fatygować! – zawołał Peaslee i jednym pchnięciem szczupłego palca otworzył drzwi.

Po raz pierwszy od początku spotkania posterunkowy wydawał się zmieszany.

– Mam straszną słabość do zamków – wyznał Peaslee, zawadiacko przekrzywiając kapelusz, po czym udał, że poddaje się Reyowi, łącząc uniesione nadgarstki. – Może mnie pan teraz zamknąć za włamanie, panie władzo. O rany! Nie, zdaje się, że wcale pan nie może, nieprawdaż? – Posłał Reyowi pożegnalny uśmiech i znikł.

Z mieszkania nic nie zginęło. Ta ostatnia sztuczka była tylko pokazem siły wielkiego kasiarza, na wypadek gdyby Reyowi przyszły do głowy jakieś niemądre pomysły.

Dla Olivera Wendella Holmesa było to dziwne doświadczenie wyjść z Longfellowem i obserwować, jak poeta zanurza się w tłumie zwykłych ludzi, świecie miejskich hałasów i paskudnych woni ulicznych, jak gdyby był częścią tego świata na równi z człowiekiem kierującym zaprzęgiem konnym z polewaczką. Poecie zdarzało się, oczywiście, opuszczać w ostatnich latach Craigie House, lecz jego eskapady były zazwyczaj krótkie i ograniczały się do podrzucenia kilku stron odbitek korektorskich do drukarni Riverside Press czy kolacji z Fieldsem w Revere lub Parker House, w porze gdy było tam niewielu gości. Holmes czuł się winny, że to on właśnie pierwszy natknął się na coś, co mogło w tak niepojęty sposób zakłócić stan spokojnego zawieszenia, w którym tkwił Longfellow. To powinno przytrafić się Lowellowi! On nigdy nie pomyślałby nawet o poczuciu winy, wepchnąwszy Longfellowa w sam środek tego Babilonu, który rodził tylko zamęt w duszy. Doktor zastanawiał się, czy z tego powodu Longfellow nie ma do niego żalu. Czy potrafi żywić do kogoś urazę, czy też uczucie to, tak jak wiele innych niskich uczuć, było mu całkiem obce?

Holmes przypomniał sobie sprawę Edgara Allana Poego, który napisał artykuł Longfe//ow i inni plagiatorzy. Oskarżał w nim Longfellowa i innych bostońskich poetów o to, że kopiują wszystkich żyjących i nieżyjących autorów, włącznie z nim samym. Było to w czasie, gdy Longfellow pomagał Poemu wyjść z tarapatów finansowych, udzielając mu pożyczek. Rozwścieczony Fields zakazał publikowania w wydawnictwie Ticknor & Fields jakiegokolwiek tekstu autorstwa Poego. Lowell zasypał gazety listami, w których demaskował wołające o pomstę do nieba błędy nowojorskiego pisarza. Holmes bardzo się przejął zarzutem, źe każde słowo, jakie napisał, mogło być w istocie skradzione innemu, lepszemu odeń poecie, i w snach nieraz napotykał ducha jakiegoś starego mistrza, który domagał się zwrotu swojej poezji. Tymczasem Longfellow w ogóle nie wypowiedział się publicznie na temat artykułu, prywatnie zaś wyrażał pogląd, że działania Poego należy przypisać jakiemuś poirytowaniu wrażliwej natury, rozdrażnionej nieokreślonym poczuciem naruszenia zasad etycznych. Ponadto – co również nie uszło uwagi Holmesa – Longfellow autentycznie przeżywał żałobę po przedwczesnej śmierci Poego.

Obaj poeci, niosąc pod pachą bukiety kwiatów, dotarli do tej części Cambridge, która przypominała już bardziej miasto niż wieś. Obeszli kościół Elishy Talbota, szukając miejsca jego zgonu, schylając się pod drzewami i badając ziemię pomiędzy nagrobkami. Kilku przechodniów poprosiło ich o autografy na chusteczkach lub wewnątrz kapeluszy (od Longfellowa za każdym razem, od doktora Holmesa – niemal za każdym razem). Chociaż pora nocna mogła im zapewnić upragnioną anonimowość, Longfellow uznał, że najlepiej będzie, jeśli pojawią się na cmentarzu jako żałobnicy, a nie przesadnie wystrojeni rabusie zwłok, szukający ciała.

Holmes był wdzięczny Longfellowowi, że ten objął przywództwo po tym, jak zgodzili się, żeby… No właśnie, na co właściwie się zgodzili, wygłaszając płomienne strofy Ulissesa? Lowell, jak zawsze wypinając pierś do przodu, użył słowa „śledztwo". Holmes wolał nazywać to „zbieraniem informacji" i rozmawiając z Lowellem, zawsze trzymał się tej formy.

Oczywiście oprócz nich było jeszcze kilku innych znawców Dantego, których należało uwzględnić. Paru czasowo lub stale przebywało w Europie, w tym sąsiad Longfellowa, Charles Eliot Norton, dawny student poety, oraz William Dean Howells, młody akolita Fieldsa, mianowany wysłannikiem do Wenecji. Poza tym był jeszcze siedemdziesięcioczteroletni profesor Ticknor, samotnie spędzający czas w swojej bibliotece przez ostatnie trzy dekady, Piętro Bachi, który za kadencji Longfellowa i Lowella był lektorem włoskiego na Harvardzie, a z posady został zwolniony przez władze uczelni, oraz wszyscy byli studenci seminariów z Dantego prowadzonych przez Longfellowa i Lowella (a także garstka jeszcze z czasów Ticknora). Sporządzi się listy i ustali prywatne spotkania. Holmes modlił się wszakże, aby rozwiązanie znalazło się szybciej, zanim on sam i jego przyjaciele zrobią z siebie głupców przed ludźmi, których szanują i którzy, przynajmniej do tej pory, również darzyli ich szacunkiem.

вернуться

[29] Aluzja do starotestamentowej postaci Józefa, uosobienia uczciwości.