– Dobry wieczór, doktorze Holmes, pan do pana Fieldsa? – panna Cecilia Emory, urocza dziewczyna w błękitnym czepku, stojąca za kontuarem w chmurze perfum, przywitała doktora Holmesa z ciepłym uśmiechem.
Przed miesiącem, po otwarciu nowej siedziby firmy, Fields zatrudnił w New Corner kilka kobiet, pomimo chóru krytyków, którzy potępili obecność płci pięknej w budynku wypełnionym mężczyznami. Idea ta niemal na pewno zrodziła się w głowie żony Fieldsa, upartej i urodziwej (cechy zazwyczaj chodzące w parze) Annie.
– Tak, moja droga – skłonił się Holmes. – Czy go zastałem?
– Ach, czyżby zstąpił do nas wielki autokrata stołu śniadaniowego? – Samuel Ticknor, jeden z pracowników firmy, żegnał się wylewnie z Cecilia Emory, wkładając rękawiczki.
Holmes wymienił z nim uścisk dłoni.
– Cóż za urocze małe gniazdko z tego New Corner, nieprawdaż, mój drogi panie Ticknor? – roześmiał się doktor. – Jestem wręcz zaskoczony, że nasz pan Fields nie zapodział się tu jeszcze.
– A nie zapodział się? – Samuel Ticknor wymamrotał ze śmiertelną powagą, po czym lekko zachichotał.
Przyszedł J. R. Osgood, aby zaprowadzić Holmesa na górę.
– Proszę nie zwracać na niego uwagi, doktorze Holmes – Osgood prychnął pod nosem, spoglądając na Ticknora, który kroczył już po Tremont Street i właśnie rzucił pieniądze stojącemu na rogu handlarzowi orzechów, jakby to był żebrak. – Ośmielam się powiedzieć, że młody pan Ticknor jest przekonany, iż powinien być poważany na Boston Common w tym samym stopniu, co jego ojciec za życia, wyłącznie ze względu na swoje nazwisko. I chce, żeby każdy o tym wiedział.
Doktor Holmes nie miał czasu na plotki – przynajmniej dzisiaj.
Osgood poinformował go, że Fields ma w tej chwili spotkanie, Holmes trafił zatem do czyśćca zwanego Pokojem Pisarzy, przytulnego gabinetu urządzonego dla wygody i przyjemności autorów związanych z wydawnictwem. W zwykły dzień Holmes z pewnością czułby się tu świetnie, podziwiając literackie pamiątki i autografy wiszące na ścianie, w tym również swoje własne. Tym razem jednak jego uwagę pochłaniał czek, który doktor, wzdrygając się, wyciągnął z kieszeni. W napisanych niedbale cyfrach Holmes ujrzał swą klęskę: porażkę poety sponiewieranego wydarzeniami ostatnich lat, niezdolnego dorównać osiągnięciom z przeszłości. Usiadł w milczeniu i gwałtownie pocierał papier palcami, niczym Aladyn swą starą lampę. Doktor wyobraził sobie tych wszystkich nieustraszonych, nowych autorów, do których Fields zalecał się, których przekonywał i których urabiał.
Holmes przemierzył dwukrotnie Pokój Pisarzy, za każdym razem stwierdzając, że biuro Fieldsa wciąż jest zamknięte. Nim jednak odwrócił się ponownie, z gabinetu dobiegł go głos Jamesa Russella Lowella. Lowell mówił coś mocnym jak zawsze, zdecydowanym, wręcz dramatycznym tonem. Doktor Holmes, zamiast zapukać lub odejść, przystanął przy drzwiach i próbował odgadnąć temat rozmowy, był bowiem przekonany, że niemal na pewno dotyczy ona jego osoby.
Mrużąc oczy w skupieniu, Holmes dosłyszał właśnie intrygujące słowo, gdy nagle upadł, uderzony znienacka.
Młody człowiek, który wpadł na niego, wymachiwał teraz rękami, niezdarnie próbując wyrazić skruchę.
^ – To całkowicie moja wina, drogi młodzieńcze – roześmiał się poeta. – Jestem doktor Holmes, a mam przyjemność z…
– Teal, panie doktorze – drżący młody sprzedawca zdołał jedynie wydusić nazwisko, po czym ostatecznie stchórzył i czmychnął.
– Widzę, że spotkał pan Daniela Teala – z korytarza wyłonił się Osgood. – Nie jest to może zbyt bystry chłopak, ale za to bardzo pracowity.
Holmes zawtórował mu śmiechem. Nieszczęsny młodzian, wciąż jeszcze żółtodziób w firmie, a już niemal znokautował samego Olivera Wendella Holmesa! Dzięki niefortunnemu wydarzeniu doktor niespodziewanie odzyskał poczucie własnej ważności.
– Czy mam pana zapowiedzieć panu Fieldsowi? – zapytał Osgood.
Drzwi otwarły się od środka. Na progu ukazał się James Russell Lowell, majestatyczny w swym niechlujstwie. Jego świdrujące szare oczy odwracały uwagę patrzącego od kędzierzawych włosów i brody, którą wygładzał dwoma palcami. Lowell był w biurze Fieldsa sam. W dłoni trzymał dzisiejszą gazetę. Holmes wyobraził sobie, co powiedziałby Lowell, gdyby podzielił się z nim swoją troską: „Mój drogi, nadszedł czas, aby skupić całą naszą energię na Longfellowie, na Dantem, a nie na naszych próżnostkach… ".
– Wejdź, wejdź, Wendell! – Lowell zaczął przygotowywać mu drinka.
– Wydawało mi się – zaczął Holmes – że słyszę głosy dobiegające z pokoju. Czy to duchy?
– Kiedy zapytano Coleridge'a, czy wierzy w duchy, odpowiedział, że nie, po czym dodał, że to dlatego, iż widział ich już zbyt wiele – Lowell zaśmiał się wesoło i oderwał końcówkę swojego cygara. – Och, Klub Dantego powinien dziś wieczór świętować. Właśnie czytałem to na głos, żeby zobaczyć, jak brzmi – Lowell wskazał gazetę leżącą na brzegu stołu. Fields, jak wyjaśnił, zszedł na dół do kawiarni.
– Powiedz mi, Lowell, nie orientujesz się, czy „Atlantic" zmienił politykę płacową? Cóż, nie słyszałem wprawdzie, żebyś dostarczał im jakiś wiersz do ostatniego numeru. Z pewnością dość masz na głowie spraw związanych z „Review… " – Holmes przebierał palcami w kieszeni, w której spoczywał czek.
Lowell nie słuchał go.
– Holmes, musisz dobrze się temu przyjrzeć! Fields przeszedł sam siebie. No, zerknij tylko.
Doktor kiwnął głową i spojrzał na gazetę, otwartą na wiadomościach literackich i pachnącą cygarem Lowella.
– Niemniej jednak chciałbym cię zapytać, mój drogi Lowell – powiedział z naciskiem Holmes, odkładając gazetę na bok – czy ostatnio…
Lowell podał mu szklankę brandy z wodą.
– Och, bardzo dziękuję.
Do pokoju wszedł Fields. Gładził palcami bujną brodę, a na jego twarzy malował się szeroki uśmiech. On również, podobnie jak Lowell, był nadnaturalnie wesoły i tryskał samozadowoleniem.
– Holmes! Nie spodziewałem się dziś tyle przyjemności. Miałem właśnie wysłać po ciebie do Kolegium Medycznego, abyś spotkał się z panem Clarkiem. W niektórych czekach za ostatni numer „Atlantica" nastąpiła fatalna pomyłka. Zdaje się, że dostałeś za swój wiersz czek na siedemdziesiąt pięć dolarów zamiast na sto.
Od czasu gwałtownej inflacji spowodowanej wojną czołowi poeci otrzymywali sto dolarów za wiersz. Wyjątek stanowił Longfellow, którego honorarium wynosiło sto pięćdziesiąt dolarów. Pomniejsi autorzy mogli liczyć na kwoty od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu dolarów.
– Naprawdę? – zapytał Holmes z westchnieniem ulgi, którą natychmiast odczuł jako coś kłopotliwego. – Cóż, nie powiem, żeby mnie to zmartwiło.
– Ci nowi pracownicy to stworzenia, jakich nigdy nie widziałeś – Fields potrząsnął głową. – Stoję u steru ogromnej łodzi, która wpadnie na skały, jeśli nie będę cały czas uważał.
Holmes usiadł zadowolony i wreszcie zerknął na „New York Tribune", którą trzymał w rękach. W osłupieniu zapadł głęboko w fotel.
James Russell Lowell przyszedł do Corner z Cambridge, aby wypełnić długo zaniedbywane obowiązki redaktora „The North American Review", jednego z dwóch czołowych czasopism wydawanych przez Fieldsa. Aż do ostatniej korekty, kiedy jego obecność była już niezbędna, Lowell chętnie powierzał większość prac nad „Review" zespołowi redaktorów pomocniczych, których nazwiska wciąż mu się myliły. Fields wiedział, że Lowell doceni rozgłos bardziej niż ktokolwiek inny, bardziej niż sam Longfellow.