Zrywa jej nocną koszulę. Brzęk metalu w cichym pokoju, gdy odpina pasek. Zgrzyt metalu, gdy rozpina rozporek. Potem cichy odgłos spodni opadających na podłogę, ciężki oddech, gdy zbliża się coraz bardziej i bardziej…
Materac zapada się pod jego ciężarem.
Dan, proszę, Dan…
Po chwili masywne dłonie zaciskają się wokół jej szyi.
Carol nie pamięta dobrze tego, co stało się potem.
Schowała się gdzieś głęboko w sobie. Pokój jest czarną pustką, miejscem, gdzie leży ktoś inny, pozbawiony czucia manekin albo lalka Barbie. A ona jest małą, malutką dziewczynką, która z ramionami splecionymi na przyciśniętych do piersi kolanach szepcze ciągle od nowa: Dan, Dan, Dan.
Potem ciężar ustępuje. Mija jakiś czas, nim zdaje sobie z tego sprawę. Mężczyzna sięga rękami do jej kostek. Odwiązuje lewą, potem prawą. Jej stopy są odrętwiałe, pozbawione czucia.
Oprawca przesuwa się ku wezgłowiu. Uwalnia nadgarstki. Jej lewa ręka opada na pościel. Potem prawa.
Carol jest pobita, wycieńczona i obolała. Nie ma siły myśleć. Nie ma siły się ruszyć. Ale już po wszystkim, mówi sobie i czuje początki histerii. Jest po wszystkim, a ona wciąż żyje!
Mężczyzna przewraca ją na brzuch. Znów wdrapuje się na łóżko. Potem robi rzeczy, o jakich tylko czytała. Carol tym razem jest pewna, że krzyczy. Krzyczy, naprawdę krzyczy.
Ale ma zakneblowane usta. Materac tłumi dźwięk.
Carol krzyczy, a nikt nic nie słyszy.
Czas przestaje istnieć. Rzeczywistość ulega zawieszeniu. Jej oczy zachodzą mgłą. Ślina zbiera się w ustach i wypływa na jej ulubioną pościel z egipskiej bawełny.
Kiedy on wreszcie kończy, jej jest już wszystko jedno, nawet tego nie zauważa. Mężczyzna wraca. Wtyka coś w jej nieruchome ciało. Wszędzie rozlewa się zimny płyn.
Odwraca ją z powrotem na plecy, znowu krępuje ręce i nogi, a potem spogląda na nią. W końcu, niemal czule, wyjmuje jej knebel.
– Już koniec – szepcze. – Teraz, możesz krzyczeć. Zawołaj sąsiadów. Wezwij policję.
Mężczyzna znika w otwartym oknie. Wreszcie zostaje sama.
Ale nie krzyczy. Jest przywiązana nago do własnego łóżka. Nie zawoła sąsiadów. Nie wezwie policji. Mężczyzna to wiedział, a teraz wie to także ona.
Leży bez ruchu, czując coś mokrego na udach. Leży bez ruchu ze spermą obcego mężczyzny spływającą na pościel i czeka…
Czeka, aż mąż wreszcie wróci do domu.
Szósta w poniedziałek rano. Carol Rosen przygotowywała się na ten dzień. Wielki dzień. Dan już wyszedł. Powiedział, że chce wcześniej pójść do pracy, żeby wziąć wolne po południu, gdyby miała zeznawać. Oboje wiedzieli, że kłamał. Prokurator stanowy Ned D’Amato zapewnił ich, że pierwszego dnia procesu nic się nie dzieje. Obrona wykorzystuje ostatnią okazję, zgłaszając wniosek o oddalenie sprawy, a potem przez całe popołudnie wybiera się skład ławy przysięgłych.
Jednak Dan nalegał. Nigdy nic nie wiadomo, powiedział. Nigdy nic nie wiadomo.
Teraz Dan prawie zawsze wraca do domu przed siódmą. Lecz nawet gdy był tuż obok, nie było go przy niej. Carol wydawało się, że zaczął wstawać coraz wcześniej. Jakby już o piątej rano nie potrafił wytrzymać sam na sam z nią w tym domu.
Nienawidziła go za to. Ale domu nienawidziła chyba jeszcze bardziej.
Poszła na górę i wzięła długi prysznic w odsłoniętej kabinie. Potrzebowała teraz dużo przestrzeni. Chciała cały czas wiedzieć, co się dzieje. Alarm był włączony na okrągło. Od dziesięciu miesięcy nie wyłączała telewizora. Jakby tego było mało, często spała na kanapie przed odbiornikiem, w towarzystwie mrugającego kolorami obrazu i gadających głośników.
Po kąpieli wyjęła z szafy nowy kremowy kostium. Dan jeszcze nie wiedział o tym zakupie. Ostatnio miał obsesję na punkcie pieniędzy. W ubiegłym miesiącu podsłuchała, jak likwidował ich wspólny fundusz inwestycyjny. Nic nie powiedziała, on też nie.
Było to dziwne. W pewien sposób zrobił się bardziej opiekuńczy niż kiedykolwiek. Przyjeżdżał do domu na kolację, pytał, czego potrzebuje. Po tamtej nocy, kiedy leżała w szpitalu, siedział bez przerwy przy jej łóżku. Cztery dni i cztery noce, prawdopodobnie najdłuższy czas, jaki spędzili razem od miodowego miesiąca przed dziesięciu laty.
Kiedy w końcu wróciła do domu, Dan zdążył już urządzić nową sypialnię w jednym z okrągłych pokoi w wieżyczce, daleko od miejsca ataku.
Kupił nowe łóżko, nowy materac, nową pościel. W każdym oknie kazał zamontować piękne kraty z kutego żelaza.
Gdy zobaczyła tę nową sypialnię, zalała się łzami. Dan objął ją niezgrabnie i zaczął gładzić jej plecy, chociaż trudno mu było jej dotykać, a jej trudno było zaakceptować jego dotyk. Nie rozumiał jej rozpaczy, a ona nie potrafiła mu jej wyjaśnić.
Przez tydzień codziennie przynosił jej świeże kwiaty i zabierał ją do ulubionych restauracji. Aż wina i wstyd zaczęły dla niej pachnieć różami i befsztykami.
Teraz w domu panowała jeszcze głębsza cisza. Dan jej nie słyszał, ale ona tak.
Carol ubrała się w nowy kostium. Stanęła przed lustrem i spojrzała na kobietę po drugiej stronie.
Wciąż nie czuła, że jej ciało należy do niej. Ta kobieta z wysokimi kośćmi policzkowymi i mocnym podbródkiem nie mogła być nią. Kobieta z perłowymi kolczykami ubrana w kostium od Chanel wyglądała, jakby się wybierała na garden party albo na wernisaż. Albo na kolejną imprezę charytatywną zorganizowaną przez Towarzystwo Przyjaciół Providence. Innymi słowy, wyglądała, jakby była kimś, kim Carol była kiedyś.
Kobieta w lustrze wyglądała zbyt normalnie.
Carol zdjęła kostium. O bardziej stosownej porze, powiedzmy o siódmej, zadzwoni do Jillian i zapyta, co ona włoży. Jillian była ekspertem w tych sprawach. Zawsze wyglądała na spokojną, chłodną, zrównoważoną. Nawet na pogrzebie siostry zdawało się, że dokładnie wie, co mówić i robić.
Na razie Carol ubrała się w szare spodnie od dresu i luźny T-shirt. Potem zeszła na parter do kuchni i wyjęła z lodówki pojemnik lodów Ben amp; Jerry’s Chunky Monkey. Słyszała radosny głos prezentera porannego programu informacyjnego dobiegający zza ściany. W przedpokoju zegar po dziadku wybił szóstą trzydzieści.
Szósta trzydzieści w poniedziałek rano. Poniedziałkowy ranek.
Carol Rosen spojrzała na swoje nadgarstki. Wciąż było na nich widać lekkie białe blizny. Rozejrzała się po kuchni, omiotła spojrzeniem szafki z wiśniowego drewna i marmurowe blaty, które wciąż były tak cholernie puste. I pomyślała o swoim ciele, o swoim podobno pięknym i atrakcyjnym ciele, które od prawie roku nie było dotykane. I wtedy ucieszyła się, że nadszedł ten dzień. Nie mogła się go doczekać!
– To wciąż za mało dla ciebie, ty skurwysynu! – wykrzyknęła chrypliwym głosem.
Potem schowała twarz w dłoniach i zaczęła płakać.
FITZ
Griffin i Waters wyszli z Parku Bohaterów Wojennych w samą porę, by spostrzec panią porucznik Morelli, kapitana Dogde’a i majora Walsha rozmawiających wśród grupy zaparkowanych niezgodnie z prawem policyjnych wozów. Morelli podniosła wzrok, zauważyła ich i pośpiesznym ruchem ręki przyzwała do siebie.
– O, kurczę – westchnął Waters. Pojawienie się Morelli nie było niczym niezwykłym. Jako porucznik wydziału kryminalnego w biurze detektywistycznym często zjawiała się na miejscu przestępstwa, zwłaszcza gdy chodziło o zabójstwo. Kapitana Dodge’a także można się było spodziewać. Za to przyjazd majora operacji terenowych Walsha, człowieka numer dwa w organizacji, zwanego Szefem, oznaczał, że sprawa jest na pierwsze strony gazet. Góra będzie naciskać. Podczas śledztwa będzie można złamać sobie karierę albo zyskać sporo punktów. Ostatnio Waters i Griffin widzieli tylu wysoko postawionych funkcjonariuszy na miejscu przestępstwa…