Meg wróciła.
– Odprowadzę cię do drzwi – powiedziała do Jillian.
Jillian podążyła za nią wąskim korytarzem. Siostrzyczka Meg, Molly, wyjrzała zza rogu: burza ciemnych kręconych włosów i wielkie brązowe oczy. Trish, pomyślała Jillian. Musiała jak najszybciej wyjść z tego domu.
Kiedy Meg otworzyła drzwi, Jillian ze zdziwieniem spostrzegła, że na dworze jest już ciemno. Wieczorny chłód owiał jej twarz. Ulica okazała się pusta. Ani śladu reporterów. Poczuła ulgę, a jednocześnie niepokój. Gdzie się podziały błyskające flesze, krzyżowy ogień pytań? Gdzie się podział dzień? Wszystko zaczęło się już zamazywać.
Meg słaniała się lekko na nogach.
– Dziękuję – szepnęła.
– Za co? – Jillian wciąż wpatrywała się w noc. Po jej prawej stronie coś poruszyło się w krzakach.
– Zaczynam wracać do siebie, wiesz. Zdaje się, że szok mija. Nie sądziłam, że to pójdzie tak szybko, ale teraz… czuję, że po raz pierwszy od roku mogę oddychać.
Jillian po prostu patrzyła na nią. I w końcu zrozumiała. Meg mówiła o zabójstwie Eddiego Como. Dziękowała jej za jego śmierć.
– Ale masz rację – dodała. – Nie powinnyśmy o tym rozmawiać. Policja pewnie będzie się koło nas kręcić przez następne kilka dni. Ale potem najgorsze minie. Sprawa ucichnie. I będziemy… będziemy wolne.
– Meg…
– Piękny wieczór, prawda?
– Boże, Meg…
– Cudowny, wspaniały wieczór.
– Znowu piłaś! Dlaczego ciągle pijesz?
– Nie wiem. Lekarze mówili, żeby się nie zmuszać. Umysł sam się wyleczy. Ale wcale się nie wyleczył, a myślałam, że teraz, po dzisiejszym dniu powinien. Więc wypiłam jeszcze trochę burbona. Ale nie pomogło.
– Meg, potrzebujesz po prostu spokoju, wypoczynku.
– Nie wydaje mi się. Myślę, że to wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane. Miałam spokój, wypoczywałam, a teraz nawet wiem, że Como nie żyje. Ale wciąż czuję, jakby te oczy na mnie patrzyły. Co to może znaczyć?
– To znaczy, że za dużo wypiłaś.
– Chcę być szczęśliwa. Ale chyba nie byłam. Bo gdybym była, to chyba bym to pamiętała, prawda? Po co miałabym zapominać?
– Meg, posłuchaj mnie…
– Ciii, krzaki.
Jillian umilkła. Spojrzała na wciąż drżącą kępę zarośli. Potem popatrzyła na Meg. Z tej odległości widziała szklany połysk jej ciemnych oczu, rumieniec na jej policzkach.
– Ktokolwiek chowa się za tymi krzakami, niech natychmiast wyjdzie! – krzyknęła.
– Piękna, piękna noc – zanuciła Meg. – Och, co za wspaniała, urocza noc. Taka jak wtedy. Jak tamta noc.
– Ostrzegam! – Głos Jillian podniósł się mimo jej woli, gdy znowu zaszumiały listki, a Meg zaczęła się kiwać niczym gigantyczne wahadło.
– Piękna, piękna noc. Cudowna, cudowna noc…
– Cholera jasna! – Jillian podbiegła do krzaka. Zanurzyła w nim rękę, jakby zamierzała wyciągnąć wścibskiego podglądacza za uszy. A potem… potem…
Z zarośli z wrogim „miau” wyskoczył tłusty pręgowany kocur. Jillian cofnęła się instynktownie, serce waliło jej jak młotem. Wzięła głęboki oddech. Potem drugi. Serce wciąż łomotało jak szalone. Nagle poczuła, że musi jak najszybciej opuścić ten dom i tę zbyt pustą ulicę. Nie mogła przestać się trząść.
Na ganku Meg uśmiechała się rozanielona.
– Już go nie ma. Już nie żyje.
– Proszę, wróć do środka, Meg – powiedziała zmęczonym głosem Jillian.
– To bez znaczenia. On tu jest, on tu jest, on tu jest.
– Kto?
– Nie wiem. – wyszeptała Meg. – Ktoś gorszy od Eddiego Como.
GRIFFIN
Mamy problem. Griffin oderwał się od lektury pięciu stosów papierów. Był właśnie w trakcie organizowania centrum śledczego w przestronnej, wyłożonej szarą wykładziną sali konferencyjnej Biura Detektywistycznego. Niezmiennie zdumiewało go, ile papierkowej roboty wiąże się z każdym przestępstwem. Raporty śledcze, zeznania świadków, wyciągi bankowe, wstępne opisy materiału dowodowego. Już był zawalony papierami, a mundurowi, detektywi od przestępstw finansowych i techniczni wciąż wpadali do sali i rzucali na stół kolejne pliki kartek. Od czasu do czasu zaglądali także major, pani porucznik albo pułkownik, żeby zapytać, czy może Griffinowi udało się już w jakiś cudowny sposób rozwiązać sprawę. Do tego co kilkadziesiąt sekund dzwonił telefon. Dziennikarze domagali się wywiadów. Lokalni biznesmeni domagali się sprawiedliwości. Prokurator generalny pragnął podkreślić, że nie lubi strzelanin na terenie sądu, a burmistrz obawia się, że uliczne eksplozje szkodzą turystyce. Teraz zadzwonił Fitz.
– Oglądasz to? – zapytał. – Nie wierzę, kurwa, własnym oczom.
– Niczego nie oglądam – odparł Griffin.
– To włącz telewizor!
Griffin ostrożnie wyciągnął rękę, uważając, żeby nie rozsypać któregoś ze stosów papierzysk, odnalazł pilota i włączył telewizor. Jego wysiłek został nagrodzony transmitowaną przez Kanał Dziesiąty relacją na żywo.
– Więc to tam pojechali wszyscy dziennikarze. Trochę mnie zdziwiło, że tak nagle zniknęli z parkingu.
– Nie jest dobrze – jęknął Fitz. – Wcale nie jest dobrze.
Obrońca Eddiego Como, śmiertelnie poważny Frank Sierra, tłumaczył właśnie śmiertelnie poważnym dziennikarzom, że dzisiaj rano przed wejściem do gmachu sądu wydarzyła się prawdziwa tragedia. Właśnie wczoraj wieczorem udało mu się uzyskać niezbity dowód niewinności jego klienta i zamierzał ujawnić całą sprawę z samego rana. Wystarczyłoby piętnaście, dwadzieścia minut i pan Como byłby wolny jak ptak.
– To nie brzmi najlepiej – mruknął Griffin do słuchawki.
– Nienawidzę pierdolonych prawników – warknął Fitz.
– Nie przejmuj się, jestem pewien, że oni też za tobą nie przepadają. Griffin patrzył na telewizor, czekając na dalszą część oświadczenia Sierry. Inni obecni w sali, Waters i grupa detektywów od przestępstw kryminalnych, także wbili wzrok w ekran. Konferencje prasowe były lepsze od tasiemcowych seriali.
– Wczoraj wieczorem – ciągnął Frank Sierra – udało mi się nawiązać kontakt ze świadkiem, który może potwierdzić, że w czasie, gdy popełniono drugi gwałt, mój klient był po drugiej stronie miasta. Jego zeznanie stanowiłoby niezbity dowód niewinności pana Como. Panie i panowie, przedstawiam wam Lucasa Murphy’ego.
Odsunął się na bok, robiąc miejsce dla chudego pryszczatego chłopaka, który nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Dzieciak wytrzeszczył oczy na błyskające aparaty niczym zając sparaliżowany widokiem nadjeżdżającego samochodu. Przez chwilę Griffin miał wrażenie, że chłopak da nogę. Sierra musiał pomyśleć tak samo, bo chwycił go za ramię. Sekundę później przypomniał sobie o publiczności i uśmiechnął się szeroko.
– Świadek – prychnął Fitz. – Co to niby za dowód? Za pięćdziesiąt dolców mogę załatwić dwóch świadków.
– Pan Murphy – oświadczył Sierra – pracuje w wypożyczalni wideo Blockbuster w Warwick.
– O – zainteresował się Griffin.
– Panie Murphy, czy mógłby nam pan powiedzieć, gdzie był pan wieczorem dziesiątego maja?
– O, mój Boże! – Fitz był bliski apopleksji. – Traktuje go jak prawdziwego świadka w sądzie. Przed kamerami. Urządza sobie rozprawę w telewizji. To mi się, kurwa, w pale nie mieści!
– Eee… aaaa… no, tego… pracowałem – wyskrzeczał chłopak. – No wie pan, w Blockbusterze.