– To absurd! – Jillian zerwała się z kanapy, zaciskając pięści. Kiedy czuła się zagrożona, zawsze najpierw reagowała gniewem. A teraz była wściekła. Szybko, dawać jej jakiegoś reportera. Musiała się na kimś wyżyć. – My tylko podsunęłyśmy trop punktów krwiodawstwa. To wszystko! A Eddie miał dostęp do domowych adresów zarówno Trishy, jak i Meg. To Eddie widział dwie z trzech ofiar parę tygodni przed atakami. I to jego nasienie zostało znalezione w ich domach. Jak to, do cholery, tłumaczą?
– Nie tłumaczą. Po prostu wymachują jego zdjęciami ze szkolnego albumu i wykrzykują słowa w rodzaju „mniejszość rasowa”, „domniemany” gwałciciel, „tragicznie” zastrzelony.
– Na litość boską! – Jillian musiała znowu usiąść. Nagle rozbolała ją głowa. Pomyślała, że może być chora. – Robią z niego męczennika – wyszeptała. – Ten, kto go zastrzelił, sprawił, że Eddie zaczyna się wydawać niewinny.
Libby chwyciła Jillian za ramię. Znalazła obrazek, którego szukała. Toppi dołożyła go rok temu, żeby ułatwić Libby porozumiewanie się na temat procesu. Ukazywał alegorię sprawiedliwości – kobietę z przepaską na oczach, trzymającą wagę.
– Wiem, że chciałaś, żeby stanął przed sądem – powiedziała niecierpliwie Jillian. – Zrozumiałam to.
Matka zacisnęła usta. Pokazała palcem samą wagę.
– Chciałaś sprawiedliwości, a nie samego procesu?
Energiczne stuknięcie.
– Bo nie doczekałyśmy się jej jeszcze – dopowiedziała Jillian. – Media urządziły sobie przedstawienie. Wykorzystują wygląd i pochodzenie Eddiego jako dowody w sprawie. A żeby sprawiedliwości stało się zadość, musiałybyśmy wygrać rzeczywisty proces, podczas którego dowiodłybyśmy ponad wszelką wątpliwość, że Eddie Como rzeczywiście był Gwałcicielem z Miasteczka Uniwersyteckiego.
Matka ponownie stuknęła palcem w książeczkę.
– Masz rację, mamo. Mnie się to też nie podoba. Zostałyśmy dzisiaj okradzione. – Głos Jillian był pełen goryczy. – Jakbyśmy nie straciły już zbyt wiele.
Libby znowu zaczęła wertować kartki z obrazkami. Zatrzymała się na innym nowym rysunku. Wyglądał jak namalowany ręką dziecka, przedstawiał karykaturę mężczyzny z wielkimi żółtymi kłami i okrągłymi przekrwionymi oczami. Tak właśnie Toppi sportretowała Eddiego, ponieważ obie z Jillian doszły do wniosku, że nie wkleją do książeczki Libby jego prawdziwego zdjęcia.
Teraz Olivia odgięła plastikową folię w albumie i wyrwała portret Eddiego. Potem spojrzała na Toppi i Jillian z błyskiem w oczach i drżącymi wargami. Zgniotła kartkę w słabej dłoni i rzuciła ją na podłogę.
– Masz rację – powiedziała cicho Jillian. – Eddie Como nie żyje, więc raz na zawsze pozbądźmy się go z naszego życia. Mam już zresztą dość strachu, dość gniewu. Nie chcę się już zadręczać tym, co mogłam zrobić inaczej. – Jej głos podniósł się, nabrał siły. – Do diabła z dziennikarzami. Do diabła z adwokatem Eddiego. I do diabła z ludźmi, którzy nie mają nic innego do roboty, jak tylko emocjonować się telewizyjną parodią sprawiedliwości. Eddie Como za dużo nam odebrał i nie pozwolę mu już zabrać niczego więcej. Koniec. Nie będziemy więcej rozmawiać na jego temat. Nie będziemy się nim przejmować. Nie będziemy się go bać. Od tej chwili Eddie Como nie istnieje!
KLUB OFIAR
Dziesiąta czterdzieści pięć wieczorem. Carol nie wyrzuciła Eddiego Como ze swojego życia. Nie przestała się nim przejmować. Zamiast tego siedziała w ubraniu w pustej wannie. Dotyk zimnej porcelany przyprawiał ją o dreszcze, więc jakąś godzinę wcześniej wymościła wannę ręcznikami. W łazience panowała ciemność. Nie było okien, które wpuściłyby do środka promienie księżyca. Carol nie wiedziała, która jest godzina, ale podejrzewała, że późna. Pewnie po dziesiątej. Po dziesiątej świat przestawał być bezpieczny.
Dan wciąż nie wrócił. W domu panowała cisza. Od czasu do czasu nuciła sobie pod nosem tylko po to, żeby usłyszeć jakiś dźwięk. Głównie jednak kuliła się w wannie, dorosła kobieta, która nie może powrócić do łona matki. Z głową opartą o zimną krawędź czekała na to, co nieuniknione.
Nie wyłączyłam telewizora. Nie wyłączyłam telewizora.
Minęła dziesiąta. Carol była sama. I wiedziała, po prostu, że w jednym z pokojów otworzyło się okno, czyjś but uderzył o podłogę, mężczyzna wkradł się do sypialni.
Licho nie śpi. Kobiety padają ofiarą gwałtów, ludzie giną od kul albo od bomb w samochodach. Mężowie opuszczają żony, żony wpadają w rozpacz. Przytrafiają się złe rzeczy. Zwłaszcza po dziesiątej wieczorem. Zwłaszcza jej.
Eddie Como przysłał jej list. Znalazła go w dzisiejszej poczcie, którą Dan zostawił na blacie w kuchni. Różowa koperta z adresem Jillian na odwrocie. Dan pewnie pomyślał, że to tylko miły, dodający otuchy liścik od przyjaciółki. Ona też tak pomyślała. Do momentu, gdy rozdarła kopertę.
„Dorwę cię – napisał Eddie czerwonym atramentem. – Nawet zza grobu…”
Carol uciekła z powrotem do łazienki, ale po drodze zatrzymała się przed domowym sejfem.
„Dorwę cię…”
Nie tym razem, pomyślała. Już nie, ty skurwysynu. Sięgnęła pod ręcznik i delikatnie musnęła dłonią pistolet.
Dziesiąta pięćdziesiąt siedem wieczorem.
Sylvia Blaire wracała piechotą z uniwersyteckiej biblioteki do domu, jutro rano czekał ją egzamin z psychologii. Sylvia lubiła psychologię, nie przykładała się jednak do czytania zadawanych lektur. Teraz w dwa dni musiała nadrobić dwunastotygodniowe zaległości. W ten sam sposób skończyła liceum, ale na wyższej uczelni przychodziło jej to ze znacznie większym trudem.
Osobiście uważała, że profesor Scalia powinien był odwołać test. Przecież nikt normalny nie mógł się uczyć w hałasie wyjących przez całe przedpołudnie syren i ze świadomością, że zaledwie sześć przecznic od biblioteki wybuchł samochód. W powietrzu wciąż unosił się nieprzyjemny zapach benzyny, spalonego lakieru i plastiku. Studenci nie rozmawiali o niczym innym. Prawdę powiedziawszy, w Providence nigdy nie wydarzyło się nic bardziej podniecającego, więc wykładowcy powinni byli odwołać całą sesję egzaminacyjną i pozwolić młodzieży cieszyć się z nieoczekiwanych atrakcji.
Nic z tego. Kadra uniwersytecka to okropne zgredy. Sylvia poszła więc do biblioteki, gdzie udało jej się przeczytać sześć rozdziałów podręcznika. Potem usnęła nad książką i przyśniły jej się kury wyskrobujące na piasku twierdzenie Pitagorasa w zamian za garść prosa. Pieprzyć taką naukę. Postanowiła wrócić do domu i porządnie się wyspać.
Skręciła w ulicę, przy której mieszkała. Zwykle kręciło się tu wieczorem sporo ludzi, ale w czasie sesji studenci dostawali ataku egzaminacyjnej paniki i zaszywali się w bibliotekach. Ulica była więc zupełnie pusta.
Nie przeszkadzało jej to. Świecił księżyc, paliły się latarnie. Poza tym wiedziała, jak się zachować. Trzymać się prosto, głowa do góry, iść pewnym krokiem. Zboczeńcy atakują tylko słabe kobiety, które nie potrafią się bronić, a nie takie silne, wysportowane dziewczyny jak ona.
Poza tym w Providence nie było już zboczeńców. Gwałciciel z Miasteczka Uniwersyteckiego nie żył. Studentki odetchnęły z ulgą.
Sylvia doszła do starego budynku, w którym wynajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze. Zatrzymała się na schodkach przed gankiem i potrząsnęła głową. Żarówka nad wejściem znowu się przepaliła. Ciągle to samo. Żarówka wysiada po trzech tygodniach, a właściciel zwleka następne trzy z wkręceniem nowej. Tę akurat Sylvia kupiła z własnych pieniędzy. Przecież trudno włożyć klucz do zamka w takim mroku.