– Bo mają już wujka Vinniego.
– Właśnie.
– Naprawdę sądzisz, że to robota którejś z ofiar?
– Taka odpowiedź wydaje się najbardziej prawdopodobna.
– Słusznie. – Fitz pokiwał głową, westchnął, a potem sięgnął po tumsa. – Lubię je, wiesz? Znam je od roku. To niewiarygodne, przez co przeszły, a przecież jakoś dają sobie radę. Jestem… dumny, że miałem okazję z nimi pracować.
– Rozwiążemy tę sprawę.
– Jasne. – Fitz uśmiechnął się gorzko. – Teraz stanowi ruszyli do dzieła. A stanowym zawsze się udaje, racja, Griff? Nie to co my z miastowej, którzy nadajemy się tylko do napadów na sklepy i porachunków między bandami podrostków. Stanowi nigdy nie popełniają błędów. Nigdy nie ulegają presji.
Griffin zacisnął zęby i wstrzymał oddech. Zadzwoniło mu w uszach. Bardzo powoli wypuścił z płuc powietrze, zamknął oczy i policzył do dziesięciu.
– Miałeś ciężką noc – powiedział cicho, kiedy trochę ochłonął. – Więc zrobię nam obu przysługę i udam, że tęgo nie słyszałem.
Fitz patrzył na niego uważnie. Oczy zaświeciły mu niezdrowym blaskiem, a twarz wykrzywiła się gniewnie. Przez chwilę Griffin myślał, że Fitz mimo wszystko nie popuści. Pewnie dlatego, że spędził noc przy ciele dziewczyny, która nie powinna była umrzeć, a teraz dostawało mu się od dziennikarzy, od detektywa z policji stanowej i za pół godziny prawdopodobnie dostanie mu się od własnego szefa. Tego rodzaju frustracja potrafiła zeżreć człowieka żywcem. Wzmagała się i wzmagała, aż w końcu nie zostawało nic innego. Za często myślał o biednych ofiarach, które mogłyby przeżyć, gdyby on działał szybciej, rozumował precyzyjniej, bardziej się starał… Aż w końcu pęd do samozniszczenia brał górę nad chęcią życia.
I wtedy wracał do domu, brał w ramiona umierającą żonę, tak bardzo osłabioną rakiem, że nie miała siły mówić. Wkrótce i jej zabraknie, a on będzie wracał do pustego mieszkania, siedział w pustym pokoju i widział w wyobraźni twarze zaginionych dzieci.
– Jedź do domu i się prześpij – powiedział Griffin.
– Pierdol się. Nie jestem już młody i nie wyciskam sztangi trzy razy cięższej ode mnie, ale nie waż się mnie lekceważyć. Jestem stary. Zgorzkniały. Gruby i łysy. A to daje mi taką skłonność do przemocy, o jakiej możesz najwyżej pomarzyć. Więc nie praw mi morałów i przestań się przypieprzać do mojego śledztwa! I jeszcze jedno. Wiem, co Jillian zrobiła z tymi pieniędzmi.
– Fitz…
– Zadzwoń do ojca Rondella z parafii w Cranston. Powiedz, że Jillian podała ci jego telefon.
– Parafia w Cranston? – Griffin zmarszczył brwi, nie wierząc własnym uszom. – A niech mnie!
– No właśnie. A niech cię. Znam te kobiety, sierżancie. Naprawdę je znam. A teraz wypierdalaj z mojego wozu.
Griffin wzruszył ramionami i wygramolił się z samochodu.
– Wiesz co, Fitz? Powiadają, że wspólne śledztwo bardzo zbliża.
– Też odnoszę takie wrażenie.
Fitz odjechał. Griffin wsiadł do swojego forda i ruszył w kierunku Cranston.
JILLIAN
Łagodne fale obmywały plażę, a potem, pieniąc się, powracały w ciemną głębię oceanu. Na pozostawione po cofającej się wodzie płycizny sfruwały stada brodźców w poszukiwaniu jedzenia. Spokojne popołudnie na plaży we wczesnomajowy dzień. Kolejna ciemnozielona fala uderzyła o piasek i białe ptaszki poderwały się w powietrze.
Jillian wpatrywała się w ocean jeszcze długo po tym, jak usłyszała podjeżdżający samochód, wyłączenie silnika, otwieranie i zamykanie drzwiczek. Chrzęst kroków. Na myśl o tym przypomniał jej się religijny wiersz, który czytała, kiedy była mała. Uśmiechnęła się smutno.
Nigdy nie była osobą wierzącą. Może jako dziecko spędziła zbyt wiele samotnych nocy. Może matka złamała zbyt wiele obietnic i dlatego głęboko w jej psychice zakodowało się przeświadczenie, że może polegać wyłącznie na sobie. Mimo to wykazywała pewne zainteresowanie religią rozmawiała o niej ze znajomymi, od czasu do czasu chodziła na msze bożonarodzeniowe. Uwielbiała śpiew chóru. Podczas niekończących się szarych zimowych dni lubiła wstąpić do kościoła ogrzanego setkami ciał modlących się wspólnie ludzi.
Trisha przystąpiła do Kościoła kongregacyjnego, kiedy chodziła do liceum. Bardzo się zaangażowała. Wiara w istnienie Boga pasowała do jej optymistycznego podejścia do życia. Spełnianie dobrych uczynków współgrało z jej naturalnym entuzjazmem. Jillian kilka razy była z nią na nabożeństwach i nawet ona była zdziwiona, patrząc na twarz modlącej się siostry. Wiara dodawała Trish energii. Sprawiała, że w jakiś sposób stawała się jeszcze bardziej Trishą.
Aż do wieczora, kiedy naprawdę potrzebowała Boga… albo Jillian… albo chociaż rosłego, silnego policjanta na służbie.
Jeżeli Bóg istnieje, ale nie ocalił Trishy, to czy naprawdę powinna czuć się winna? A może Bóg wybrał Jillian jako swoje narzędzie, a ona, nie wykonawszy zadania, zawiodła zarówno Jego, jak i ją? Tyle było pytań, którymi mogła się zadręczać w środku nocy. I w słoneczne wiosenne popołudnia – czując ciepły wiatr na twarzy i obserwując ocean rozbijający się o piaszczysty brzeg.
O, Boże, Sylvia Blaire. Ta biedna dziewczyna. Co takiego zrobiła, czym zawiniła?
– Jillian.
Nie odwróciła głowy. I tak wiedziała, kto przyszedł.
– Przyniósł pan narzędzia do wyrywania paznokci, sierżancie?
– Zawsze mam je przy sobie. Są na naszym standardowym wyposażeniu. Ale jestem dobrym katolikiem. Nigdy nie posunąłbym się do wyrwania paznokci duchownemu.
Jillian drgnęła i odwróciła się. Sierżant Griffin stał na plaży za drewnianą balustradą werandy. Cienie na policzkach nadawały jego twarzy dziwną surowość” zarysowując mocną linię szczęki i wydobywając blask błękitnych oczu. Nawet z odległości trzech metrów czuła się przytłoczona jego obecnością. Szerokie bary, muskularne ramiona, masywna pierś. Nie różni się od innych policjantów stanowych, pomyślała z odrazą. Wydawało się, że departament ma specjalną formę odlewniczą i produkuje jednego dobrze zbudowanego funkcjonariusza za drugim. Jej samej nigdy nie pociągała muskulatura. Uważała, że wielkość mięśni u mężczyzny jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości jego mózgu.
– Powinna była pani sama mi o tym powiedzieć – odezwał się łagodnym, lecz stanowczym głosem.
– Dlaczego? Przecież mówiłam, że te pieniądze nie miały nic wspólnego ze śmiercią Eddiego. Jeśli nie był pan skłonny w to uwierzyć, to dlaczego miałabym oczekiwać, że uwierzy pan w jeszcze większą bajkę.
– To nie bajka.
Wzruszyła ramionami.
– Prawie. Dałam ojcu Rondellowi gotówkę, nie przyjęłam żadnego pokwitowania, postarałam się, żeby nie było świadków, i zastrzegłam sobie anonimowość. Jeśli poszukuje pan dowodu na to, dokąd trafiły te pieniądze, nie mogę panu nic zaoferować.
– Słowo księdza to całkiem niezły dowód.
– Ojciec Rondeli miał milczeć. Griffin uśmiechnął się chytrze.
– Przyznaję, że mimo przywiązania do wiary katolickiej trochę go oszukałem.
– Oszukał pan księdza?
– No, cóż. W słusznej sprawie. Chodziło o udowodnienie niewinności pewnej damy.
Jillian parsknęła.
– No, nie przesadzajmy.
– Tak naprawdę to nie był mój pomysł. Fitz powiedział mi, żebym porozmawiał z ojcem Rondellem. Więc podszedłem do niego i poprosiłem o potwierdzenie, że przekazała pani pieniądze dla syna Eddiego Como. Od razu pochwalił pani hojność. Dwadzieścia tysięcy dolarów. Wygląda na to, że Eddie junior ma anioła stróża.