Выбрать главу

– Przecież nie ponosi żadnej winy za to, co zrobił jego ojciec. Nie było go wtedy na świecie.

– Tawnya o tym wie?

– Nikt nie wie.

– Nawet Klub Ocalonych?

– Nawet.

– Dlaczego, Jillian?

– Nie wiem – odparła szczerze. – Po prostu… Trish nie żyje. Carol odchodzi od zmysłów. Meg utraciła swoją przeszłość. A ja… cóż, też mam swoje problemy, prawda? W zeszłym roku, kiedy policja w końcu aresztowała Eddiego, myślałam, że poczuję się lepiej. Ale okazało się, że nic się nie zmieniło. Trisha wciąż nie żyła, Carol wciąż nie odzyskała równowagi, a Meg pamięci. W prasie pojawiły się za to zdjęcia oczekującej dziecka Tawnyi. I oto mamy kolejną ofiarę: dziecko, które będzie się wychowywało bez ojca. Jeszcze jedno zniszczone życie. Tego było już za wiele. – Potrząsnęła głową. – Chciałam mieć świadomość, że z tego całego zamieszania wyniknie jednak coś dobrego. Chciałam mieć poczucie, że komuś uda się uniknąć złych konsekwencji tego, co Eddie zrobił. Bóg jeden wie, że nam nigdy się to nie uda.

– Więc założyła pani fundusz powierniczy synowi Eddiego.

Wzruszyła ramionami.

– Poprosiłam detektywa Fitzpatricka o nazwisko kogoś bliskiego rodzinie Como. Dał mi adres księdza Rondella. A on już zajął się resztą.

– Ale utrzymała to pani w tajemnicy.

– Nie jestem pewna, czy Tawnya Clemente przyjęłaby pieniądze, gdyby wiedziała, od kogo pochodzą.

– A dlaczego nie zwierzyła się pani Meg ani Carol?

– Wątpię, by im się to spodobało. Poza tym to nie ich sprawa, prawda? To były moje pieniądze. Moja decyzja.

– Ciągle to pani robi, prawda? – uśmiechnął się Griffin. – Gra pani w zespole, kiedy to pani odpowiada, ale wyłamuje się pani, kiedy tylko nadarza się okazja do samodzielnego działania.

Jillian podniosła na niego wzrok.

– Skąd pan wiedział, że tu jestem?

– Dzięki błyskotliwej detektywistycznej robocie, rzecz jasna.

Znowu parsknęła. Griffin uniósł dłoń.

– Słowo harcerza. Znalezienie pani to mój największy dzisiejszy sukces. No, może oprócz odkrycia, dokąd powędrowały pani pieniądze. Ale tak naprawdę to Fitz na to wpadł. Po rozmowie z księdzem chciałem usłyszeć z pani ust potwierdzenie. Będąc przy zdrowych zmysłach, uznałem, że nie zechce pani rozmawiać ze mną przez telefon, postanowiłem więc spotkać się z panią osobiście. I wtedy zacząłem się zastanawiać, dokąd bym poszedł na miejscu Jillian Hayes, gdyby dziennikarze deptali mi po piętach. Stwierdziłem, że nie poszła pani do pracy, bo wtedy firma zamieniłaby się w medialny cyrk. Z tego samego powodu nie wróciła pani do domu. Wtedy, przyznaję, wykonałem zły ruch i pojechałem na grób pani siostry. Tak na marginesie, czatowało tam już trzech reporterów.

Jillian spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Właśnie tam najpierw poszłam. Ale zrezygnowałam, kiedy zauważyłam dziennikarzy.

Griffin pokiwał głową.

– Otóż to. I wtedy wpadłem na genialny pomysł. Uznałem, że jak każda szanująca się obywatelka Rhode Island musi pani mieć domek na plaży. Więc poszperałem trochę w spisie nieruchomości Narragansett. Nie znalazłem nic na pani nazwisko, ale sprawdziłem jeszcze pani mamę. Reszta, jak to się mówi, jest historią.

– Teraz rozumiem. Rzeczywiście błyskotliwa detektywistyczna robota. W takim razie kto zabił Sylvię Blaire?

– Touche - przyznał Griffin ze zbolałą miną.

– Nie chciałam być okrutna. W każdym razie jeszcze nie teraz.

– Zaczyna pani wątpić w winę Eddiego?

– Może.

– Czyli „tak”. Mogę? – zapytał, wskazując ręką trzy schodki prowadzące na werandę.

Zawahała się. Przyzwolenie mogło oznaczać, że nie tylko wejdzie na werandę, ale także wtargnie do jej świata, zabierze jej tę cząstkę prywatności, która jej jeszcze została. Może nawet usiądzie blisko niej, a ona znowu poczuje ciepło jego ciała, znowu zacznie się przyglądać jego silnym ramionom.

Kiedy ostatniej nocy ugięły się pod nią kolana… Kiedy Griffin chwycił ją w ramiona i osłonił przed wzrokiem wścibskich sąsiadów… Miał takie ciepłe ciało. Wciąż pamiętała jego muskularne ręce podtrzymujące ją z taką łatwością. Spokój w jego oczach, kiedy czekał, aż ona weźmie się w garść.

Jillian nienawidziła siebie za myślenie o tych sprawach.

Teraz odsunęła się jak najdalej od schodów. Wciąż miała na sobie ten sam granatowy kostium co rano, a trudno było prowadzić negocjacje, stojąc na deskach werandy w butach na wysokich obcasach. Usiadła na drewnianej ławie. A potem wreszcie skinęła głową.

– Miło tu – zauważył Griffin, wchodząc po schodkach. – Wspaniały widok.

– Moja matka kupiła tę działkę dwadzieścia lat temu. Jeszcze zanim Narraggansett stało się modne. – Wskazała ręką wielkie rezydencje po obu stronach. Już nie plażowe domki, ale plażowe pałace.

– Nigdy nie myślała pani o rozbudowie?

– Gdybyśmy rozbudowały się wszerz, straciłybyśmy plażę. Gdybyśmy dobudowały piętro, zasłoniłybyśmy plażę ludziom po drugiej stronie ulicy. A co byśmy zyskały? Większą kuchnię, bardziej luksusową sypialnię? Mama nie kupiła tego domu dla kuchni czy sypialni, tylko ze względu na plażę i ocean.

– Ma pani bardzo praktyczne podejście do życia.

– Wychowałam się u boku piosenkarki, pamięta pan? Nic lepiej nie uczy praktyczności niż obracanie się w klubowym środowisku Nowego Jorku.

– Co noc inny hotel?

– Prawie. – Popatrzyła na niego z ukosa. – A pan?

– Mieszkam w Rhode Island od urodzenia. Pochodzę z dobrej irlandzkiej rodziny. Moja matka gotuje świetną wołowinę z kapustą, a ojciec potrafi wypić hektolitry whisky. Nie zna życia ten, kto nigdy nie był na żadnej z naszych rodzinnych imprez.

– Liczna rodzina?

Mam trzech braci. Dwaj są szeryfami stanowymi. Nasza rodzina jest związana z policją pewnie tak długo, jak długo istnieją gliniarze. Jak się nad tym zastanowić, to naturalne w przypadku Irlandczyków. Nikt nie wie lepiej, jak wpakować się w kłopoty. Dlatego łatwiej nam wniknąć w umysł zbrodniarza. – Uśmiechnął się drapieżnie.

Serce Jillian zabiło mocniej. Zacisnęła dłoń na poręczy ławki i odwróciła wzrok.

– Mówiła pani, że podczas porównania głosów udało się wam wyodrębnić dwóch mężczyzn. Co takiego w nich było?

– Nie rozumiem.

– Dlaczego właśnie ci dwaj? Co zwracało w nich uwagę?

– Ich głosy brzmiały… podobnie.

Griffin wychylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. Jego oczy były teraz ciemne, badawcze. Jillian zadrżała, chociaż nie wiedziała dlaczego.

– Skup się, Jillian. Weź głęboki oddech, pomyśl. Jesteś w zaciemnionym pokoju. Nie widzisz tego, ale za lustrem jeden mężczyzna po drugim występuje do przodu i mówi do mikrofonu. Słuchasz ich głosów. Jeden z nich wydaje ci się znajomy. A potem drugi. Dlaczego właśnie te dwa?

Jillian przechyliła na bok głowę. Teraz wydawało jej się, że rozumie. Zamknęła oczy, obróciła twarz ku słońcu i wróciła myślą do tego ciemnego, klaustrofobicznego pokoju, w którym stała wraz z detektywem Fitzpatrickiem i adwokatem, drżąc ze strachu przed usłyszeniem znowu tego głosu, ale świadoma, że musi to zrobić. Dwa głosy. Dwa niskie, dźwięczne głosy, brzmiące dziwnie obojętnie i płasko, gdy powtarzały słowa: „Zerżnę cię, ty suko”.

– Oba były niskie. Głębokie.

– Dobrze.

– I… ten akcent. – Otworzyła oczy. – „Zerżnę” brzmiało raczej jak „zyrżnę”. Wie pan, tak jak się mówi w Rhode Island.