Co to jest, że kiedy ludzie przyjdą kogoś pocieszyć, a ten ktoś zaśnie, robią mu sprzątanie albo zmywają naczynia? Z nudów czy też wydaje im się, że porządek ma jeszcze znaczenie dla pocieszanego? Gośka nawet mojego drogocennego Johna R. Melga na ścianie przetarła płynem do czyszczenia deski klozetowej. Tylko ramy, na szczęście.
– Nie wycieraj go – powiedziałam, choć właściwie było mi wszystko jedno. Nawet dziwiłam się, że nie umarłam we śnie. Ale kiedy w końcu umrę, ludzkość na pewno nie zacznie czyścić ram obrazów płynami do desek klozetowych.
– Obudziłaś się? – Gośka odwróciła się do mnie ze ściereczką w ręku. – O nic się nie martw. Wytrę go starannie. Ze obraz, to nie może ładnie wyglądać? U mnie pani Lidka wyciera wszystko.
– Ale nie tym samym płynem. Poza tym chciałam z tobą pogadać, a nie żebyś mi sprzątała. Sama mogę posprzątać.
– Wiem o tym. Tylko że spałaś.
– Obudziłam się – powiadomiłam ją złowróżbnie.
Gośka przygotowała mi śniadanie. Tost i sok pomarańczowy. Powiedziałam, że nie będę jadła, a ona powiedziała, że powinnam się przymusić mimo braku apetytu. Moi wrogowie by się cieszyli, że straciłam apetyt, nie należy sprawiać im przyjemności. Popatrzyłam na Gośkę z pogardą, gdyż w mieszkaniu nie było nikogo więcej, na kogo mogłabym popatrzeć z pogardą. Jacy wrogowie? Jakie cieszyliby się? Moje koleżanki ze szkoły ucieszyłyby się, gdybym miała apetyt jak smok. Wtedy to ja byłabym najgrubsza z grona pedagogicznego.
– Mam apetyt, tylko nie mam ochoty przymuszać się do jedzenia – wyjaśniłam. – Je się w jakimś celu, prawda? Ja nie mam celu.
– To może żeby nie umrzeć z głodu? – podpowiedziała Gośka.
Nie odpowiedziałam. Chyba dojrzałam od odejścia Marka. A może tylko postarzałam się? Wtedy chciałam umrzeć natychmiast. Żeby bezwzględny świat zapłakał, że mnie utracił. Nigdy już nie będzie miał takiej drugiej mnie. Dzisiaj inaczej. Nie miałam ochoty umierać od razu. Gdyby przydarzyło się, trudno, pogodziłabym się. Ale żeby samemu coś robić w tym kierunku, to nie. Odczuwałam raczej chęć, żeby rozprawić się z tym wrednym światem. Który najpierw dał mi Pedra, a potem mi go zabrał. Dokopać światu, aż jęknie z bólu. Następnie mogę sobie umrzeć, proszę bardzo, czemu nie.
– Wróci – orzekła zafrasowana Gośka. – Na pewno. Nie wyobrażam sobie, żeby nie wrócił. Ja bym nie mogła tak odejść, żeby się z tobą nigdy nie zobaczyć.
– Nie chrzań! Nie wróci, to od początku było jednym wielkim blefem. On nawet nie ma na imię Pedro, tylko Roman. A ja mówię na niego Pedro. Wszystko stało na głowie!
– Nieprawda – pocieszyła mnie Gośka bez przekonania. – To było prawdziwe uczucie. Patrzyłam z boku. Bez uprzedzeń. To była wspaniała miłość.
– Sama mówisz, że była. Bo już nie ma. Zdechła i cześć!
– Przejęzyczyłam się. Chciałam powiedzieć, że jest.
– Nie denerwuj mnie, Gośka, proszę! Co jest, gdzie jest? Masz zwidy!
– Zrobię gorącej herbaty – zaproponowała Gośka i czym prędzej wyszła do kuchni.
Poszłam za nią. Usiadłam na taborecie przy lodówce i czekałam, aż Gośka zbije szklankę albo kran się przekręci, albo wybuchnie kuchenka gazowa. Jak już się zacznie, to nieszczęścia sypią się jak z rogu obfitości. Na razie widocznie była przerwa.
– Popatrz proszę na ten niby jego list – powiedziałam, wyciągając go z rękawa, gdzie nosiłam wymiętą kartkę jak chusteczkę przy katarze. – Ani słowa prawdy. Czy nie zasłużyłam na to, żeby mnie potraktował poważnie? A nie kłamał jak uczeń przed kartkówką z gramatyki.
– Jest bez serca – zgodziła się Gośka. – Ale żeby kłamał? Raczej nie. Napisał, że odchodzi i odszedł, prawda?
Na świetlik nad kuchenką mżyło coś takiego, jakby z nieba spadała od razu rozdeptana maź, która niedługo zalegnie ulice. Żeby odejść od kogoś o tej porze roku, trzeba być degeneratem. Marek odszedł na przedwiośniu. W każdym razie kiedy w powietrzu unosiła się namiastka nadziei. Widocznie Marek bardziej mnie jednak kochał niż ten cały Roman. Którego niepotrzebnie nazywałam Pedrem. Głupia zakochana idiotka. Gdybym została na noc z Jankiem, nie miałabym problemu. Może tylko śpiąc z kim popadnie bez zwłoki, ma się szansę na udane życie? Świat jest beznadziejny!
– Owszem, Gośka. Odszedł. I niech lepiej nie wraca! – powiedziałam i poszłam położyć się w ubraniu na rozgrzebanym łóżku.
Gośka przyniosła herbatę z wciśniętą cytryną, tylko zapomniała włożyć do szklanek torebki. Ona też była przejęta moją marną przyszłością. Po spróbowaniu nie zauważyła, że w herbacie nie ma herbaty, a mnie nie chciało się zajmować takimi duperelami. Piłyśmy w zadumie osłodzoną wodę z cytryną.
– Jak można sobie przypomnieć, że się coś zapomniało? -zapytałam. – Pisze, że sobie przypomniał, że zapomniał. Co za bzdurny wykręt! Albo się pamięta, albo nie.
– Niekoniecznie – uspokoiła mnie Gośka. – Raz w Nidzicy przypomniałam sobie, że zapomniałam wyłączyć żelazko. Też miałam noc przekichaną. Dopiero rano zadzwoniłam do pani Lidki.
– No i co?
– No i było wyłączone, okazało się.
– To co to za przykład? – obruszyłam się.
– Pozytywny. Że czasem kończy się dobrze.
– Ja cię nie pytam, jak się skończy, Gośka, tylko mówię, że on nie mógł sobie przypomnieć tego, czego nie pamięta. Chyba logiczne? A pisze, że nie pamięta czegoś, co może być groźne. Skąd wie, jakie to może być, jeżeli nie pamięta?
– Domyślił się – powiedziała Gośka, ale widziałam, że mówi tak tylko przez życzliwość. Żeby mnie nie dobijać.
– Jest kustoszem, Gośka. Jakie niebezpieczeństwa mogą grozić kustoszowi?
– Trupi jad.
To jednak nie była życzliwość. To była desperacja.
– Co trupi jad?
– Nie wiem, co konkretnie. Ale codziennie ma do czynienia z tymi wszystkimi rzeczami po zmarłych, zgadza się?
– Teraz jest na chorobowym. Miał do czynienia wyłącznie ze mną. Widocznie ja wydzielam jakiś jad szkodliwy dla niego -odpowiedziałam i wreszcie rozpłakałam się bez zahamowań.
Gośka usiadła na pufie, zapaliła, oczy robiły jej się coraz bardziej szkliste, kiedy na mnie patrzyła. W końcu zapłakała cichutko dla towarzystwa. Za oknem nadal chlapał brudny, mokry śnieg. W tej sytuacji trudno być optymistką, choćby trzymał nas w ramionach mężczyzna życia… Zresztą, co mogę wiedzieć o mężczyźnie życia? Jestem sama. Umrę jako samotna, bezdzietna staruszka i moje zwłoki znajdzie w pustym mieszkaniu… Proszę, nie mam nawet pojęcia, kto! Listonosz albo ktoś taki. Chyba że znowu wtrącą się moi rodzice i znajdą moje zwłoki wcześniej. Właściwie już współczułam mamie i tacie, choć miałam jeszcze parę lat do zostania bezdzietną staruszką. Zleci, ani się człowiek obejrzy! Świat jest beznadziejny! Już to chyba mówiłam?
Na stryszku było szaro. Mówi się, że w sobotę słońce pokazuje się przynajmniej na chwilę. Widocznie taka sobota jak ta jeszcze się na świecie nie przydarzyła. Gośka miała cerę ziemistą od niewyspania. Ramy Johna R. Melga błyszczały jak deska klozetowa. Meble rzucały ponure cienie. Na ulicy wyła karetka pogotowia. Koszmar. Czy kiedykolwiek przeżyłam lato w tym mieszkaniu? Co to w ogóle jest lato?
Podeszłam do okna, żeby je odsłonić. Mam okna dachowe, widać przez nie niebo i maź. Tylko z małego lufcika przy podłodze widać ulicę i maź. Drzewa na skwerku, mur z graffiti oceniającym rząd Leszka Millera, plakat do filmu „Piraci z Karaibów". Na pierwszym planie kosz i drewniana ławka. Oprócz zasiedziałych elementów krajobrazu był jeden nowy: na żółtym plecaku obok ławki siedziała Żyrafa w swojej czerwonej sukni z wełny. Zdrętwiałam.
– Chodź tu, Gośka. Spójrz tam, po drugiej stronie. Gośka spojrzała, a gdy odwróciła się do mnie, odniosłam wrażenie, że widok ją oszołomił. Z tym, że nie miała wzroku, jaki ma człowiek stojący oko w oko z zagrożeniem. Raczej taki wzrok ze szkoły, gdzie nie radziła sobie z matematyką.