Sveva Casati Modignani
Kobieta Honoru
Donna D’Onore
Tłumaczenie: Iwona Wójtowicz
Karolowi, ukochanemu bratu i wspaniałemu przyjacielowi oraz Severinie, która odkryła radość pisania.
«Wszystko o mnie może być powiedziane, ale nic udowodnione»
Elżbieta Tudor
Dzisiaj
1
Mark Fawcett, goniący za sensacjami, dziennikarz z „New York Times”, zawahał się między gwizdkiem czajnika a dzwonkiem telefonu. Na krótko zwyciężyła ciekawość dla połączenia z zagranicą, musiał jednak przerwać gwizd pary, jeśli w sposób rozsądny chciał porozumieć się ze swym rozmówcą po drugiej stronie. Uniknął katastrofy, łapiąc równowagę na pozostawionej poprzedniego wieczoru szmacie, udało mu się zgasić gaz i dopadł do telefonu, zapominając o twarzy pokrytej pianą tak białą i puszystą jak śnieg wirujący za oknem. Nie wiadomo, dlaczego nawet tak proste zajęcia jak golenie się, przygotowanie kawy, odebranie telefonu stały się cholernie skomplikowane od czasu, gdy opuściła go Carolyn.
– Jestem! – wrzasnął do słuchawki i zaraz zaczął przeklinać, gdyż piana zakleiła słuchawkę uniemożliwiając mu słyszalność. Kiedy połączenie powróciło, usłyszał metaliczny głos, odbity przez satelitę, który kończył krótką przemowę wykrzyknikiem – „Dynamit!”
– Kimkolwiek jesteś, przedstaw się i zacznij od początku – krzyknął.
– Co ci się stało? – zapytał się zdziwiony rozmówca.
– To długa historia – odparł Mark, rozpoznając wreszcie głos Gianniego Ricci, głównego redaktora „Giornale di Sicilia”, który dzwonił z Palermo. Byli w tym samym wieku – czterdzieści cztery lata – i kiedy Ricci przebywał w Nowym Jorku, mieszkali razem na Bleecker Street i marzyli o sławie.
– Jeśli obudziłem cię, to przepraszam – powiedział – ale mam dla ciebie wiadomość, która jest dynamitem.
– To znaczy, że dobrze zrozumiałem ostatnie słowo.
– Potwierdzone, Mark. To bez pudła ona. Czyż to nie bomba?
Mark Fawcett przez chwilę miał wrażenie, że serce przestało mu bić, później krew zaczęła krążyć jeszcze szybciej.
Zawsze mu się to przydarzało, gdy uważał, że trafił na sensacyjny scoop.
– Ucałowałbym cię, Gianni. Prosto w usta – przesadzał pozwalając sobie na oczyszczający śmiech.
– Kocham cię, ale nie aż do tego stopnia – zażartował włoski kolega.
– Więc opowiedz mi dokładnie całą historię od A do Z – błagał go zamieniając się w słuch.
Ogarnęło go niepohamowane podniecenie, prawie dziecinne, podczas gdy słowa odległego przyjaciela budziły w nim obrazy precyzyjne i niezwykle sugestywne. Mark widział ściany klasztoru, sklepienia z freskami i pulchne barokowe statuetki świętych i męczenników, łuki klasztoru w zieleni, podtrzymywane przez spiralne kolumienki w stylu mauretańskim, cembrowinę studni rzeźbioną w kamieniu, czyste, słoneczne niebo. A potem ją, w czarnym zakonnym stroju, który zamiast gasić, podkreślał jej urodę, piękne włosy zebrane pod śnieżnobiałym czepkiem, twarz uwięzioną przez nakrochmalony pasek.
– Przyjeżdżasz? – zapytał Gianni.
– Możesz na mnie liczyć. Zawiadomię cię, którym lotem przylecę do Palermo. Nie muszę cię prosić o zachowanie tajemnicy.
– Po takim starym mafioso jak ja możesz spodziewać się tylko całkowitego milczenia, omertà – zażartował Gianni i odłożył słuchawkę.
Mark dojechał do gazety metrem. Jadąc samochodem ryzykował ugrzęźnięcie w korku. Śnieg, który wciąż padał, utrudniał i tak skomplikowaną jazdę charakterystyczną dla początku weekendu.
Czuł się jak ogar, który złapał trop zwierzyny. Tego ranka, po raz pierwszy, od kiedy Carolyn opuściła go, nie pomyślał o niej. Ani o dzieciach.
Wtargnął z impetem do biura Burta Ritmana, szefa.
– Nigdy nie zgadniesz – zaatakował.
– Bardzo prawdopodobne, jeśli nie zadasz mi konkretnego pytania – zareplikował.
Burt, przedsiębiorczy, żywy i błyskotliwy sześćdziesięciolatek, z młodzieńczą swobodą prezentował swój wygląd zapaśnika. Czterdzieści lat swego życia strawił w czynnym dziennikarstwie. Zaczynał jako korektor próbnych odbitek, gdy w redakcjach wdychało się ołów, a teraz sięgał szczytów w zawodzie. Znał każdy sekret gazety.
– Nie ma sensu, żebyś się wysilał. Nigdy byś nie zgadł – powtórzył Mark z dziecinną emfazą.
– Reagan i Gorbaczow uciekli razem do Szwajcarii i poprosili o azyl polityczny – odpowiedział główny redaktor żartem, za którym kryło się rosnące niezadowolenie. Z tymi wszystkimi problemami, które musiał dziś rozwiązać, brakowało mu tylko zgadywanek. Mark był dobrym dziennikarzem, zawsze zaangażowanym na co najmniej trzech lub czterech frontach. Bałaganiarz o umyśle jasnym i racjonalnym, który doskonale radził sobie w swych zawiłych labiryntach. Burt szanował go i cenił, ale to nie był odpowiedni dzień na zagadki.
– Znalazłem ją – sprecyzował, odkrywając element pozwalający na identyfikację tajemniczej osoby.
– Więc kobieta – powiedział wolno Burt ulegając ciekawości. – Kobieta, której szukamy, ktoś ważny – dodał przyśpieszając.
– Ona? – wykrzyknął po chwili refleksji.
– Ona – potwierdził Mark.
– Gdzie jest? – zapytał podekscytowany.
– W Villarosa – odpowiedział Mark wyciągnąwszy z kieszeni marynarki mapę Sycylii i po rozłożeniu jej na biurku szefa wskazywał teraz na niej czarny punkcik. Byli podnieceni jak chłopcy przed swoim pierwszym sprawdzianem.
Mieli dziennikarstwo we krwi, a potrafili jeszcze emocjonować się informacją.
– Co to za cholerne miejsce? – zapytał Burt, odczytując z pomocą szkła powiększającego nazwę miejscowości, wpisaną bardzo drobnym drukiem.
– Mikroskopijna wioska. Wewnątrz wyspy. Między górami – próbował wyjaśnić Mark.
– A co ona tam robi?
– Jest siostrą zakonną.
– Nie mów! – wykrzyknął Burt, przeczesując ręką swe rzadkie włosy. Potrząsnął głową przygryzając dolną wargę.
– Każe nazywać się siostrą Anną.
– Mark, jesteś pewien? – zapytał z lekkim niepokojem.
– Źródło jest pewne. A poza tym to tylko potwierdzenie.
Przypomniał sobie lipcowy ranek sprzed sześciu miesięcy. Jechał z Katanii do Palermo przez Ennę.
Była Carolyn. I były dzieci. Ostatnie wspólne wakacje, próba zlepienia małżeństwa, nieodwołalnie rozbitego. Na wysokości Calascibetta natknęli się na zepsuty samochód. Stary fiat z zakonnicą przy kierownicy i dwoma zdezorientowanymi siostrzyczkami pochylonymi nad otwartą maską.
Przyglądały się uważnie temu nieznanemu im światu, modląc się gorąco do Pana o pomoc. Mark wysiadł z samochodu, aby pomóc zakonnicom, ale po szybkim rzucie oka zorientował się, że nie wystarczą dobre chęci i jego skromne umiejętności, aby uruchomić auto.
– Potrzebna jest pomoc drogowa. Lub hol – poradził Mark, przywołując na pomoc wszystkie znane mu włoskie słowa. – Jeśli chcecie, mogę jedną z was zabrać swoim wozem. To wszystko – zaproponował pomagając sobie rękami z braku odpowiednich słów.
– Nie, dziękuję – wtrąciła się grzecznie, ale stanowczo siostra siedząca za kierownicą.
– Musimy być razem. Może pan nam pomóc w inny sposób. – Telefonując. Jesteśmy sześć kilometrów od najbliższej miejscowości. Proszę zadzwonić pod ten numer i poinformować o naszej sytuacji – poprosiła podając kartkę z zapisanym zielonym atramentem numerem telefonu.
Zdumiała go połyskująca zieleń atramentu i złota szarość jej oczu. W bezlitosnym słońcu przyglądał się speszony jednemu i drugiemu. Siostra mówiła po włosku, ale z dziwnym akcentem, może amerykańskim, który coś lub kogoś mu przypominał.