Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że nie było zdjęć ani José Vicente Dominici, ani Seana McLeara, irlandzkiego kochanka Nancy. Nawet w związku ze śmiercią nie opublikowano ani jednego zdjęcia. Był strasznie ciekawy, jak wyglądał mężczyzna, którego Nancy kochała tak intensywnie i namiętnie. Było natomiast wiele zdjęć Nancy u boku Taylora Carra, który był dużo młodszy od José Vicente Dominici, miał arystokratyczne rysy, a jednak miał też wiele wspólnego z pierwszym mężem Nancy, był męski i zdecydowany.
Mark zatrzymał się dłużej przy dwóch fotografiach Nancy opublikowanych w „Cosmopolitan”. Na jednej była w wieczorowej sukni, na drugiej w kostiumie kąpielowym. To była ta kobieta, którą poznał i pożądał. Patrzył na zdjęcia, słuchał z taśmy jej spokojnego i melodyjnego głosu i marzył, że ją posiada.
Wyłączył magnetofon ze złością i włożył do szuflady.
Zebrał wycinki, zdjęcia i schował do teczki. Potem wyciągnął się na łóżku. Był wściekły na siebie. Z tej historii nic dobrego nie wyniknie, bo to inni prowadzili tę grę. Czuł, że został w nią głęboko wciągnięty, a nie było żadnej rozsądnej przesłanki, która usprawiedliwiałaby jego emocjonalny stosunek. Ulegał bezsensownemu pociągowi, jaki wywierała na niego ta kobieta. Gdyby był prawdziwym zawodowcem, to spakowałby się i wrócił do Nowego Jorku, pozwalając komuś innemu kontynuować robotę. Telefon wyrwał go z zamyślenia.
– Do pana – powiadomił go anonimowy głos z centralki.
Mark zamienił się w słuch. Natychmiast rozpoznał głos Nancy, słodki, tajemniczy, zachwycający.
– Niech pan przyjdzie do klasztoru, panie Fawcett. Wieczorne godziny sprzyjają wspomnieniom.
Przeszłość
1
Stara kobieta, drobna, niska, dumnie wyprostowana, w prostej czarnej sukni do kostek, spoglądała wokół siebie czarnymi, żywymi oczami szukając dla nich oparcia. Nie było nic znajomego w tym luksusowym otoczeniu, w błyszczących twarzach, podnieconych spojrzeniach, wrzawie towarzyszącej zabawie.
Wszyscy wyglądali na szczęśliwych, uszczęśliwionych na siłę, jakby miał to być rewanż za trudy codziennego życia.
Było coś sztucznego w tym ogólnym rozradowaniu.
Starą kobietę o nieprzeniknionej twarzy, miękkich, siwych włosach zebranych w koczek na karku, trawiła tęsknota. Usta jej zastygły w ledwie dostrzegalnym uśmiechu, dobrym na każdą okazję – rozgrzeszenia i kary, nagany i pochwały. Jednej rzeczy była pewna Anna Pertinace. Ten nowy, chaotyczny świat, kolorowy i nieznany, został stworzony nie dla takich ludzi jak ona.
Anna i Salvatore, wnuczęta, dla których została zorganizowana ta uroczystość, należeli już do tego tajemniczego świata, na którego zbadanie ona nie miała ochoty, siły ani możliwości. Pozwalała się nieść prądowi w tym zdradliwym morzu, ryzykując utonięciem.
– Annina, jaki piękny prezent sprawił ci twój ojciec chrzestny – pochwaliła babcia. – Mogę zobaczyć? – zapytała wyciągając silną, kościstą rękę, sękatą niczym gałąź oliwna, po złoty medalik, zawieszony na łańcuszku, który błyszczał na białym tiulu sukienki do pierwszej komunii. Delikatnie, pobożnie pogładziła rysunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem.
– Mamo, bardzo proszę, nie nazywajcie jej Anniną – rzuciła surowo Addolorata. Synowa mówiła urażonym tonem.
– Moja córka nazywa się Nancy – sprecyzowała kobieta. – Żyjemy w Nowym Jorku od dziesięciu lat, a wy nie nauczyliście się ani jednego amerykańskiego słowa.
Starsza pani podniosła nieprzeniknione spojrzenie na tę piękną, zarumienioną synową o ognistych oczach. Addolorata nosiła smutne, antyczne imię, kontrastujące z jej bujną młodością i pragnieniem palenia za sobą mostów, zacieraniem śladów biedy i wyrzeczeń. Wokół niej natomiast celebrowało się przeszłość z nostalgią charakterystyczną dla osób pragnących dodać godności własnym korzeniom, których znaczenie rośnie w miarę oddalenia się od nich. Przeszłość w gruncie rzeczy to jedyna stała rzecz w życiu, na której można budować mity pomagające żyć.
– Spróbuję zapamiętać – odpowiedziała niewzruszona staruszka, która godziła się z żelazną wolą synowej, której niebezpieczną urodę dostrzegała, ale miała jej jednak za złe brak pokory. Addolorata nie ukrywała swej urody, nie przepraszała za nią. To tej kobiecie jej syn zaprzedał swą duszę i zgodził się na przenosiny do Nowego Świata, w którym ona, jego matka, nie umiała się odnaleźć. W Castellammare del Golfo, gdzie się urodziła i żyła przez pięćdziesiąt lat, morze było po drugiej stronie kamienistej ścieżki biegnącej przez gaj oliwny, było łagodne, uspokajające, pełne zapachów i błękitu. Nie miało tej dzikiej agresywności oceanu, zapamiętanej z męczących dni podróży morskiej, oceanu, który trzymał w pułapce to cmentarne, niegościnne miasto i był gotowy zimnymi podmuchami wiatru zmienić łagodną wiosnę w surową zimę.
Anna Pertinace po raz ostatni widziała ocean schodząc ze statku w Ellis Island dziesięć lat temu. W Brooklynie, gdzie mieszkała, był tylko cement, domy o żelaznych schodach, olbrzymie zbiorniki na dachach, ruchliwe ulice, słowa i czyny niezrozumiałe dla niej. Nie rozpoznawała nawet swoich rodaków osiadłych tu od dawna, którzy mówili mieszanką językową tak różną od ich miękkiego, bogatego w modulacje i odcienie dialektu, w którym jeden dźwięk, sylaba, wyrażały nieskończoną ilość uczuć. Nancy, pierwsza wnuczka, którą wciąż nazywała Anniną, urodziła się na Sycylii i nosiła jej imię, słuszne imię, prawdziwe, chrześcijańskie. Nancy było według niej imieniem dobrym dla aktorki, pachniało grzechem. Również imię chłopca, który urodził się dwa lata później w Ameryce, Salvatore, zostało przekręcone na Sal.
– Ja też dostałem piękny prezent – wtrącił się Sal, stając między babką i matką, bardzo uważając na swoje białe komunijne ubranko. Po raz pierwszy Sal miał na sobie długie spodnie, marynarkę i krawat. Trzymał wysoko, nieruchomo, zgiętą w łokciu lewą rękę, aby wszyscy mogli podziwiać nowy złoty zegarek na skórzanym pasku.
– Dobre dla bogaczy – skomentowała babka z surowością i lekką naganą.
Toasty, rozmowy, plotki krzyżowały się w powietrzu gęstym od słów. Wpadające przez okno światło zmieniało natężenie i kolor pod wpływem drgań powietrza.
– Nigdy nie jesteście zadowoleni, mamo – podjęła nieprzyjaźnie synowa.
– Złoty zegarek dla małego dziecka – odparła – jaki to ma sens?
Tony Croce zorganizował z wielką pompą uroczystość pierwszej komunii chrześniaków i nikt się temu nie dziwił, ponieważ Tony Croce był bogaty, był kawalerem i z wielu jeszcze innych powodów. Ale Anna Pertinace nigdy nie żywiła specjalnej sympatii dla tego kuzyna synowej.
Rodzina Pertinace, przyjaciele, znajomi zostali zaproszeni przez Toniego do jego restauracji na Manhattanie, do pizzerii Castellammare na Czterdziestej Drugiej ulicy, zamkniętej tego dnia dla klientów, aby ugościć wesołą kompanię. Kucharz przygotował spaghetti z sardynkami, bakłażany z pulpetami, kulki ryżowe smażone na pachnącej oliwie z sycylijskich oliwek.
Cukiernik wyczarował smakowite rurki z serem i piętrowy tort migdałowy ustawiony na oddzielnym, małym stoliku tak, aby każdy mógł podziwiać wspaniałą dekorację. Dwie cukrowe figurki przedstawiały Nancy i Sala w białych komunijnych strojach.
– Tort młodej pary – skomentowała dama o policzkach zaczerwienionych od dobrego jedzenia i trunków.
Kobiety obnosiły nowe suknie kupione na tę okazję u Macy’s lub u Lord amp; Taylor, popisując się według możliwości bądź biżuterią niedawno zakupioną, bądź też skromnymi naszyjnikami z korali przywiezionymi z odległej wyspy.