– Najadłeś się szaleju?! – zaprotestował kierowca, nie zamierzając wykonać polecenia.
Przez chwilę Sean widział niewinny obrazek dwojga dzieci w białych ubrankach od pierwszej komunii. Chłopca i dziewczynkę, nieruchomych jak postacie z szopki, stojących na chodniku przed Plaza. Przyśnili mu się, byli postaciami z bajki, z jego dzieciństwa, czy też należeli do realnego świata?
Młody człowiek odebrał ich jak jasny promień w otaczających go ciemnościach. Dziewczynka miała nieprzeniknioną twarz sfinksa, ale w jej przerażonych oczach dojrzał niewyraźne przesłanie.
– Zatrzymaj się, głupcze – powtórzył do towarzysza otrząsając się z myśli.
– Głupi tak, ale nie wariat – powiedział kierowca. – Sądzisz, że jesteś jeszcze w Korei? To Nowy Jork. Za dwie minuty będzie tu pełno glin.
Samochód włączył się do ruchu i płynął z prądem. Natężenie światła zmieniało się w zależności od przepływających chmur. Radosny obraz dzieci w białych ubrankach zniknął pod wpływem wspomnień z koreańskiej dżungli. To tam stał się płatnym mordercą, nauczył się zabijać. Umiał przeciąć nić życia karabinem maszynowym, pistoletem, nożem, sznurem czy też gołymi rękami. Dwa razy został odznaczony za tę szczególną umiejętność. Był punktualny i zdecydowany jak sama śmierć. Ale racja była po stronie siedzącego za kierownicą Alana, który razem z nim był na trzydziestym ósmym równoleżniku na dwa lata przed wkroczeniem Chińczyków do Korei Północnej.
Kiedy zabijał w wiosce w Unsan, na północ od rzeki Chong-chon, około dziewięćdziesiąt kilometrów na południe od Yalu, obwieszali go medalami. Tutaj posłaliby go na krzesło elektryczne. Pozostała mu mania perfekcjonisty, duma profesjonalisty.
Sean rozpoznał zaułek z tyłu jednej z tysiąca chińskich restauracji w Nowym Jorku. Wysiadł z taksówki razem z Alanem, zabierając płócienny worek z bronią. Rozeszli się. Sean wyszedł z zaułka i zszedł po brudnych stopniach metra. Był bardzo niezadowolony z siebie i z przebiegu wydarzeń.
Nancy rozejrzała się. Wszystko było lodowate i wilgotne w dużej sali kostnicy. Zapach środka dezynfekującego nie był w stanie zabić tej słodkiej i lepkiej woni śmierci. Nie przerażało jej to ponure miejsce, bardziej uderzyła ją obojętność pracowników. Ciało ojca znajdowało się na stole pośrodku pokoju. Matka i babka z rozpaczą wpatrywały się w męża i syna litościwie przykrytego prześcieradłem po samą szyję. Twarz zachowała w obliczu nieuchronnej śmierci spokój i powagę, prawie uśmiech. Zimne światło spłaszczało wszystko, podkreślając grozę sceny. Addolorata przytulała czule dużą papierową torbę zawierającą rzeczy zmarłego męża. Nancy i Sal stali oparci o ścianę przy drzwiach. Dziewczynka ściągnęła welon poplamiony pociemniałą już krwią ojca.
– Wychodzimy? – zaproponował półgłosem Sal. Źle się czuł w tym miejscu śmierci.
Rodzeństwo wymknęło się i usiadło w korytarzu na żelaznej, pomalowanej na biało ławce.
– Dlaczego powiedziałaś policjantom, że nie widziałaś zabójcy naszego ojca? – zapytał podejrzliwie Sal.
– Ponieważ to dotyczy nas. To sprawa naszej rodziny – zawyrokowała. – Zresztą ty powiedziałeś to samo.
– Postąpiłem tak, jak ty – wyznał, wyrażając tym swoje poparcie, które było również zgodą na podporządkowanie się. Później zawahał się. – Co my możemy zrobić? Jesteśmy tylko dziećmi.
Wzięła go za rękę i mocno uścisnęła.
– Mamy dużo czasu. Dorośniemy i będziemy silni. Pewnego dnia odnajdę zabójcę naszego ojca. Nie ma takiego miejsca, w którym mógłby się ukryć przede mną. I tego dnia zabiję go.
Sala przebiegły dreszcze i zimny pot pokrył mu czoło i dłonie. Zrobiło mu się niedobrze, zakręciło mu się nagle w głowie. Korytarz i osoby, które nim szły, zawirowały wokół niego, a żołądkiem szarpnął ból.
– Źle się czuję – powiedział zakrywając usta dłonią.
Nancy spojrzała bezradnie na korytarz szukając pomocy, ale Sal już zdążył pobrudzić podłogę. Zrzędząc nadszedł posługacz i posypał wszystko trocinami.
Nancy raptownie otworzyła na oścież drzwi pokoju, w którym leżał ojciec.
Addolorata i babka odwróciły się gwałtownie do niej.
Dziewczynka spoglądała na nie zapominając, dlaczego ich szukała. Były to dwa identyczne uosobienia bólu. Jedna opłakiwała męża, którego zdradziła na zapleczu pizzerii, druga syna, który był wszystkim, co posiadała w życiu.
Nancy musiała pokonać ból rozprzestrzeniający się między sercem a mózgiem jak złośliwa gorączka, musiała zwalczyć głębokie cierpienie, ale na pocieszenie pozostawała jej zemsta, którą obmyślała z pasją, ze wszystkimi szczegółami.
– Sal źle się czuje – poinformowała wreszcie.
Chłopiec był już w drzwiach, blady, ogłuszony, wycierał sobie usta chusteczką, wstydząc się swojej słabości.
– Ci wops nawet dzieci tu przyprowadzą – stwierdził z pogardą posługiwacz, który wcześniej uprzątnął korytarz.
– Idziemy do domu – zdecydowała babka, biorąc dzieci za ręce.
W wagonie metra, która wiozło ich szybko do domu, Addolorata i Anna Pertinace usiadły blisko siebie. Addolorata trzymała w swoich dłoniach zniszczone ręce staruszki.
– Mieliście rację, mamo – przyznała.
– Rację – wymamrotała staruszka czyniąc nieokreślony gest.
– Nigdy nie powinniśmy byli opuszczać naszej wyspy.
Obie kobiety, które nigdy się nie lubiły, połączone bólem znalazły nić porozumienia.
– Nawet liść nie spadnie, jeśli Bóg tego nie chce – wyrecytowała staruszka. – To było przeznaczenie – dodała z fatalizmem pozbawionym uległości.
– Nie powinniście byli żenić go ze mną – stwierdziła z żalem Addolorata.
– Wszystko wydawało się takie słuszne – odpowiedziała Anna wpatrując się w przestrzeń przed sobą. – Również i twoim rodzicom wydawało się to dobre – mówiła dalej cicho, ale głosem jasnym i stanowczym. – Los chciał, żeby się z tobą ożenił. I to wszystko, co wydarzyło się później, było przeznaczeniem – podsumowała staruszka wspominając odległe czasy i szalejącego z miłości jedynaka.
Addolorata też chciałaby wierzyć w nieuchronność przeznaczenia, ale tymczasem sama musiała dźwigać ciężar winy za zdradę, popełnioną w momencie śmierci męża.
4
Sean McLeary wyszedł z metra na skrzyżowaniu Pearl Street z Fulton w Brooklynie. Później krążył bez celu po dzielnicy, tak jak robił to w dzieciństwie, gdy przeskrobał coś i został ukarany przez ojca. Wtedy zazwyczaj, po zastanowieniu, dochodził do przyczyny swej pomyłki, teraz natomiast nie umiał znaleźć wytłumaczenia swojego błędu.
Zabijanie nie budziło w nim wyrzutów sumienia, pomyłka wytrącała go z równowagi. Czuł się tak samo, jak wtedy, gdy usiadł do fortepianu i zdał sobie sprawę, że lewa ręka zraniona w Korei nie pozwoli mu nigdy więcej grać tak, jak przed wypadkiem. Odprysk granatu zmienił jedną z niewielu pewnych rzeczy w jego życiu w niemożliwą. Teraz odczuwał tę rękę, pozornie normalną, jak obcą, irytującą narośl, która jednak nie była odpowiedzialna za błąd popełniony przed Plaza.
Torbę z bronią zostawił w skrytce w przechowalni bagażu na Grand Central Station, i teraz ważył w dłoni mały kluczyk, jakby on mógł mu pomóc zrozumieć.
– Szczęśliwy, kto cię widzi, Irlandczyku – pozdrowiła go poirytowana Ruda.
Ruda była dziewczyną łatwo wpadającą w oko, trochę wulgarną, ale zdecydowanie wartą grzechu. Usta umalowane w serduszko, płomienne włosy, wąska suknia opinająca krągłości jej ciała, trzepotanie rzęsami, prowokujący sposób bycia zdradzały wzory wzięte prosto z Hollywood.