Szukał odpowiedzi na kłębiące się pytania, zastanawiał się nad tą twarzą ukrytą w cieniu auta, twarzą bladą, prawie przeźroczystą, już nie młodą, ale jeszcze nie starą, o ascetycznej urodzie rozświetlonej wspaniałymi, szarymi oczami.
– Bardzo pana proszę – ponagliła go. – Czekanie w tym słońcu nie należy do przyjemności. – Jej głos był miły, ale stanowczy. Słodki i wzbudzający posłuch.
– Proszę na mnie liczyć, siostro – zapewnił.
Carolyn, dzieci i on wsiedli do auta i dwadzieścia minut później mógł zatelefonować do klasztoru Santa Caterina i przekazać prośbę o pomoc.
Mark przez wiele dni próbował przypomnieć sobie, z czym lub z kim kojarzył mu się ten słodki, a zarazem świadczący o przeżyciach, wyraz twarzy spotkanej przypadkowo siostry.
Wreszcie próbował przekonać sam siebie, że dręczy się niepotrzebnie, że było to tylko wrażenie wywołane słońcem i upałem. Coś z halucynacji, z mirażu.
Wakacje trwały jeszcze dziesięć dni i zakończyły się w towarzystwie Gianniego Ricci i jego żony. Powrócił do Nowego Jorku. We wrześniu Carolyn odkryła obiekt jego ostatniej zdrady małżeńskiej, wdzięczną blondynkę bez zahamowań, i zostawiła go. W październiku wróciła po resztę swoich rzeczy. W listopadzie on też się przeprowadził i porządkując rzeczy odnalazł w kieszeni dżinsów zniszczoną kartkę z numerem telefonu zapisanym połyskliwym, zielonym atramentem. Zgniótł ją i wyrzucił do kosza. Potem zajął się szufladą ze starymi notatkami dotyczącymi różnych odległych spraw: historie łapówek, intryg politycznych, ludzi z marginesu, powiązań mafii z władzą.
Kosz był prawie pełen, a szuflada w połowie pusta, kiedy natknął się na bilecik z zapisanym numerem telefonu. Natychmiast, powiązał dwa fakty – ten sam zielony atrament. Gorączkowo grzebał wśród papierów, aby odszukać wyrzuconą niedawno kartkę. Porównał uważnie kartkę i bilecik. Była to wizytówka o eleganckich, wypukłych literach Nancy Carr. To Nancy mu ją dała wiele lat temu. Jak mógł o tym zapomnieć!
Przypomniało mu się wszystko. Zeszłe lato, Sycylia. Tą siostrą była Nancy Carr, kobieta wpływowa, bohaterka wielu plotek, która pięć lat wcześniej zniknęła nagle i w tajemniczy sposób z amerykańskiej sceny politycznej.
Wtedy zwrócił się do przyjaciela, Gianniego Ricci, z prośbą o potwierdzenie i teraz uzyskał je.
Burt pojrzał mu prosto w oczy.
– Jesteś naprawdę pewny? – powtórzył.
– Przysięgam na moje życie. Karierę. Moje jaja. Moją matkę. Siostra Anna to Nancy Carr. Lub, jeśli wolisz, Nancy Pertinace, pięćdziesiąt lat, deputowana z ramienia partii demokratycznej z Queens do Kongresu – był podniecony i szczęśliwy. – To kobieta, która miała zostać syndykiem tego miasta.
– Jeśli jesteś tego tak pewny, to co tu robisz? – zagrzmiał Burt. – Dlaczego nie jesteś w drodze na tę przeklętą wyspę mafiosi? I pamiętaj – ponaglił go – chcę mieć naprawdę sensacyjny serwis. Chcę wszystko o niej wiedzieć. Jak mogła zniknąć z dnia na dzień nie zostawiając żadnych śladów. I przede wszystkim – jak i dlaczego ona, kobieta bogata, fascynująca, piękna, wpływowa, przeniosła się z Manhattanu do klasztoru Santa Caterina. Być może doznała olśnienia w drodze do Palermo, ale prawdopodobnie kryje się za tym jakaś tajemnica, którą warto zbadać.
W Villarosa Mark Fawcett czekał na przyjęcie cztery dni. Rankiem piątego dnia, kiedy przygotowywał się już na dłuższe oczekiwanie, pozwolono mu przekroczyć próg rozmównicy w części surowo przestrzeganej klauzury. Jego przewodniczka, uśmiechnięta serdecznie siostra pełna łagodnych krągłości, jak kłębuszek wełny, wyszła mu naprzeciw z głębi eleganckiego korytarza, krytego portykami i okrążającego podwórze, ożywione rozkwieconymi grządkami wokół rzeźbionej, kamiennej studni.
Styczniowe powietrze było ciepłe i łagodne jak wiosenny dzień w Nowym Jorku. Był zafascynowany słodyczą emanującą z siostry oraz drobnymi czerwonymi i żółtymi kwiatami w delikatnej zieleni trawy, kwiatami, których nazwę chciałby poznać.
Zakonnica lekkim przechyleniem głowy poprosiła go, aby poszedł za nią. Mark miał wrażenie, że odbywa podroż w przeszłość. Wśród tych antycznych murów oddychało się wiarą, a w miarę wchodzenia w głąb tego pięknego i sugestywnego miejsca gasły powoli echa frenetycznego życia tego świata.
Siostrzyczka, okrąglutka i pulchna doprowadziła go do ciężkich, rzeźbionych orzechowych drzwi. Zanim je minął, przeczytał na murze napis gotykiem: „Foresteria – Rozmównica”. Przekroczył próg i znalazł się w dużej kwadratowej sali wśród ścian o olśniewającej bieli i pociemniałych przez wieki belkach na suficie. Zadrżał od tego antycznego i podniosłego jak w katedrze chłodu, nieznacznie tylko ocieplonego przez ogień buzujący w dużym kominku z szarego kamienia, przed którym ustawione były dwa surowe krzesła.
Przewodniczka wskazała mu jedno z nich, uśmiechnęła się i bez słowa wyszła.
Mark pozostał sam w niezmąconej ciszy o różowej barwie błysków ognia i zawładnęło nim nieokreślone uczucie błogości i lekkiego niepokoju. Niepewność związana ze spotkaniem nie ulotniła się całkowicie, była jedynie silnie przytłumiona podniosłym spokojem tego wspaniałego miejsca.
Surowa przeorysza, z którą rozmawiał po przybyciu, nigdy nie broniła mu spotkania z siostrą Anną, ale i nie dawała przyzwolenia.
Mark właśnie miał usiąść, gdy wydało mu się, że słyszy za plecami lekki szelest przypominający uderzenia skrzydeł motyla.
Odwrócił się i ujrzał ją przed sobą. Otworzył usta, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Nieruchoma, piękna postać w stroju zakonnicy patrzyła na niego wielkimi, przenikliwymi, szarymi ze złotymi punkcikami oczyma.
– Pani Carr – udało mu się wreszcie wyjąkać.
– Siostro Anno – poprawiła go. Jej głos, słodki i zdecydowany, wywołał u niego dreszcze.
Zakonnica usiadła przed kominkiem i gestem ręki zaprosiła go, aby się rozgościł. Ze swobodą założyła nogę na nogę szeleszcząc sukniami.
Mark wyczuwał pod tym surowym strojem sylwetkę smukłą i harmonijną, którą podziwiał wiele lat temu, dokładnie dziesięć, kiedy wspaniała czterdziestolatka była na fali sukcesu. Wtedy wielu mężczyzn, ważnych i nie, łącznie z nim samym, uczyniłoby wszystko, aby znaleźć się w jej łóżku, które było dostępne tylko dla jednego szczęśliwcy, banalnego męża. I teraz, po tak długim czasie, Mark odczuwał to samo przyciąganie. Krew napłynęła mu do twarzy, pulsowała mu skroń, ogarniało go pożądanie wywołane jej obecnością, tymi oczami o kolorze rozsypanego złota, lekkim szelestem sukni, delikatnym zapachem lawendy i kobiety. Zaciął się, próbując parę razy podjąć dialog. Siostra obdarzyła go uśmiechem zrozumienia. Jej sposób bycia, patrzenia, uśmiechania się nie kojarzył się z zakonnicą. Mimo stroju, miejsca i upływu lat, wciąż zwyciężała w niej kobieta silna, odważna i fascynująca, którą znał świat.
– Czego pan ode mnie chce, panie Fawcett? – zapytała przejmując inicjatywę.
– Nie domyśla się pani? – zapytał w odpowiedzi.
– Oczekiwałam czegoś oryginalniejszego i szlachetniejszego od zwykłego grubiańskiego wtrącania się w moje prywatne życie, w życie osoby, która wybrała medytację, modlitwę i ciszę. Pan chce głośnej historii, scoopu – zareplikowała, niespodziewanie czerwieniąc się, a złość rozbłysła w jej oczach, czyniąc ją jeszcze piękniejszą.
– Tak – przyznał Mark. – Usprawiedliwianie się nie miałoby sensu – powiedział odzyskując niezbędny dystans. – Pani wie doskonale, jakie mogłyby być moje cele. Wystarczy, że będzie pani wiedzieć, że nie jestem misjonarzem, jestem świadkiem. Wykonuję swój zawód, pani Carr – dodał zmieniając ton.